„Floryda” to pięć monologów
rozpisanych na dwie płcie. Trzy z nich należą do mężczyzn, dwa do kobiet. Są
wśród nich osoby młode i stare, schorowane i całkiem zdrowe. Coś ich jednak
łączy. Przede wszystkim jest to Floryda. Dla każdego z nich może być ona jednak
czymś innym. Na przykład miejscem, do którego planują się przenieść. Albo imieniem,
które chcieliby przyjąć.
Bohaterów łączy także status
społeczny. Nie ma wśród nich tzw. ludzi sukcesu. Wręcz przeciwnie. W pewnym
sensie wszyscy oni są osobami wykluczonymi. Czy to ze względu na swój wiek, chorobę,
niepełnosprawność, zawód, czy też czyn, jakiego się dopuścili (np. obcięcie
głowy matce).
Między poszczególnymi osobami ma również
miejsce podobieństwo konkretnych elementów biograficznych. Np. utrata mowy,
która łączy bohaterkę opowiadania „Stiszowity” (od trzech miesięcy mówiącą do
ludzi jedynie „nie ma jajek, nie ma jajek”) z bohaterem opowiadania ostatniego,
który finalnie jednak głos odzyskuje. Jest także wielkość 123 centymetrów, która łączy Kazimierza Bednarza z Kubą z „Pierwszego listu do Franciszka”. Kuba jest karłem. Kaimierz jest
sobowtórem Freddiego Mercury’ego, ale co ważne, nie wygląda tak, jak wyglądał
Merucry za życia. Wygląda tak, jak Merucry wyglądałby gdyby żył nadal. Po amputacji nóg.
Bohaterowie książki opowiadają (nie)zwykłe
historie. Dużo w nich prozy życia, wtrąceń, szczegółów i wypowiedzi innych
ludzi. Świetny jest klimat tych
opowieści! Mamy PRL i kombinowanie. Mamy panią mówiącą do ptaka, kobietę bez
głowy, prostytutkę interweniującą u papieża i znachora. A w tle zapach rosołu, włóczęga
z kowbojem, rowerowe wycieczki po piwo i inne, sielskie elementy.
Narracja zwykle kończy się nagle. Urywana,
rozczaruje wyczekujących morału. Niedopowiedzenia sugerują jednak, że życie
toczy się dalej. Kiedy kurtyna opada, bohaterowie mówią i robią (swoje) dalej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz