czerwca 17, 2019

Fragment książki: „Boskie zwierzęta” Szymona Hołowni (nowe wydanie)

Fragment książki: „Boskie zwierzęta” Szymona Hołowni (nowe wydanie)

Fragment rozdziału pierwszego

Czyli właściwie dłuższy wstęp o tym, po co to wszystko i dlaczego chrześcijanin powinien pogapić się czasem na zwierzęta, a nie tylko na obrazy czy w lustro

Najpierw należało ustalić, czy szczury, które pożarły roczne plony owsa i zostały za to pozwane przez rolników przed kościelny trybunał w Autun we Francji, powinny stanąć przed nim jako podsądni świeccy czy duchowni. Z sądem kościelnym – rozstrzygającym sprawy w imieniu samego Stwórcy – żartów nie ma, by nie zmienić go w ordynarny ludzki samosąd, lecz pozostać w kręgu boskiej jurysdykcji, należało skrupulatnie dopełnić przewidzianych przez kanonistów formalności. Mecenas Chassenée, którego sądowi oficjałowie wyznaczyli gryzoniom na obrońcę z urzędu, twardo bronił tezy, że szczury to jednak świeccy. Wszelkie stworzenia rodzą się bowiem w stanie świeckim. Wypada więc wyjść z założenia, że podsądni w nim pozostają, no chyba że ktoś dysponuje dowodem przyjęcia święceń lub złożenia zakonnych ślubów i zechce przedstawić go sądowi. Chassenée był zręcznym kauzyperdą, sroce spod ogona nie wypadł. Długo stosował wszystkie możliwe środki obstrukcji procesowej, próbując nie dopuścić do skazania klientów in absentia. Wykazywał na przykład, że trybunał nie może uzyskać pewności, iż rzeczywiście wszyscy zainteresowani otrzymali zawiadomienie o toczącym się postępowaniu (sąd nakazał więc odczytanie wezwania do szczurów w czasie mszy ze wszystkich ambon w prowincji). Następnie sięgnął po przepis, który zwalniał z odpowiedzialności za niestawienie się przed sądem tego, kto nie był w stanie bezpiecznie dotrzeć na posiedzenie, by bronić swoich racji (a wiedzą powszechną było, ile kotów grasuje w okolicy).
Rozstrzygnięcia procesu niestety nie zachowały się lub przynajmniej nie zostały odnalezione. Chassenée pozostawił nam jednak wydany w 1531 roku poradnik, swoisty pamiętnik z prawnych batalii stoczonych w licznych procesach, w których oskarżonymi byli nie-ludzcy mieszkańcy Ziemi. Rzecz nosi tytuł De excommunicatione animalium insectorum i dowodzi się w nim (na przykładach świętych usuwających z pól owady i biskupów oczyszczających swoimi pobożnymi zaklęciami jeziora z nadmiaru węgorzy), że ponieważ wszyscy wyszliśmy z ręki tego samego Stwórcy, a nie ze wszystkimi naszymi braćmi i siostrami w stworzeniu możemy się dogadać, zawsze istnieje droga odwoławcza – udanie się na skargę do Taty.
Osiągnięcia myśli prawnej francuskiego mecenasa relacjonuje Edward Payson Evans w opublikowanej w 1906 roku, a odnalezionej kiedyś przeze mnie w jakimś londyńskim antykwariacie pracy pt. The Criminal Prosecution and Capital Punishment of Animals. Autor, sam z lekka chyba powątpiewający w supermoce kościelnej instytucji, ze zdumieniem konstatuje, że Chassenée nie tylko wierzył, iż człowiek rzeczywiście ma prawo ekskomunikować (a precyzyjniej: przeklinać) rośliny i zwierzęta (powołując się między innymi na przykłady przeklęcia węża w ogrodzie Eden lub przeklęcia drzewa figowego przez Jezusa, który liczył na to, że skoro znalazł na nim liście, znajdzie i owoce), ale też był święcie przekonany o operacyjnej, mierzalnej skuteczności tej metody dezynsekcji czy deratyzacji.
Absurd sprzed wielu wieków? Zacznijmy od tego, że wcale nie sprzed tak wielu. Evans cytuje również prace na przykład z lat dziewięćdziesiątych dziewiętnastego stulecia, gdzie zastanawiano się nad poziomem prawnej odpowiedzialności zwierząt za akty przemocy, za jakie ludzie w identycznych okolicznościach są surowo karani. Na Bałkanach jeszcze w połowie dziewiętnastego wieku wykonywano publiczne egzekucje świń, które – żyjąc dużo bliżej ludzi niż dziś, w dobie rolnictwa przemysłowego – najczęściej „grzeszyły” tym, że gryzły małe dzieci. Przez wiele stuleci zwyczajem na naszym kontynencie było krzyżowanie pochwyconych na łupieniu trzód wilków (w Afryce Północnej robiono to samo z lwami) w przekonaniu, że wywrze to odstraszający wpływ na ich towarzyszy. W internecie można obejrzeć zdjęcia z dokonanej 13 września 1916 roku w Tennessee egzekucji (przez powieszenie na kolejowym dźwigu) słonicy Mary, która podrażniona w bolesne miejsce przez nieudacznego cyrkowego pomagiera, zrzuciła go z grzbietu i pozbawiła życia. Biedne zwierzę przeżyło pierwszą próbę wieszania, spadło z łańcucha, łamiąc sobie kości, i zmarło podczas drugiej próby, obserwowanej przez tysięczną gawiedź, w tym liczne grono dzieci.
Gdy podobna sytuacja zdarzyła się w 1994 roku – słonica Tyke występująca w cyrku w Honolulu zaatakowała w czasie pokazu swojego tresera i zabiła go, po czym uciekła z areny na ulicę - sprawczyni zginęła zastrzelona przez policję (choć to nieprecyzyjny opis: została ostrzelana, trafiona ponad sto razy, umierała przeszło dwie godziny). A skoro już jesteśmy przy „problematycznych” zwierzętach cyrkowych: w 2017 roku pewien polski cyrk postanowił pozbyć się małpki kapucynki, która sprawiała kłopoty treserom, nikogo nie zabiła, ale była zbyt aktywna i podobno agresywna. Tu wyrok miano wykonać przez uśpienie. Na szczęście weterynarz okazał się odpowiedzialnym człowiekiem i po ustaleniu, że częścią problemu były uciskające Juliana (bo takie imię dostał ów małpi samiec), wbijające się w podbrzusze szelki, zwierzę trafiło do poznańskiego zoo. Polecam relacjonujący tę historię materiał na stronie internetowej TVN24.


W dwudziestym pierwszym wieku nasze sprawy ze stworzeniami, które weszły nam w szkodę, załatwiamy w taki właśnie, bardziej „cywilizowany” sposób: insekty, gryzonie trujemy, ze wszystkim od kota „w górę” radzimy sobie za pomocą strzelby albo śmiertelnego zastrzyku. Tylko czasem komuś puszczą nerwy i zdarza się to, do czego doszło w lipcu 2018 roku w indonezyjskiej części wyspy Papua, gdy ponad sześćsetosobowy tłum metodycznie wyrżnął 296 będących pod ochroną aligatorów w ośrodku opieki nad nimi w dystrykcie Sorong, mszcząc się w ten sposób za zabicie ziomka, który niechcący zapuścił się na teren „sanktuarium”. Ludzie podzielili się pracą: jedni wiązali krokodylom pyski, drudzy wykańczali je maczetami i szpadlami.
Najgorsze wydaje się jednak co innego.
Evans w swojej książce opisuje świat, w którym zwierzęta z całą pewnością nie miały lekkiego życia, ale niezależnie od tego, jak bardzo dla picu urządzane były te wszystkie procesy, kościelni formaliści czuli, że nie można przejść sobie, ot tak, do porządku dziennego nad porządkiem świata danym nam przez Stwórcę.  Śmiech z naszych średniowiecznych przodków wlokących przed prawników świnie albo skazujących na uduszenie pszczoły, które śmiertelnie pożądliły człowieka, więźnie jakoś w gardle, gdy czyta się u niego o winiarzach z Saint-Julien. Otóż w drugiej połowie szesnastego wieku parokrotnie wnosili oni do kościelnego sądu sprawę przeciw niszczącym im uprawy insektom. Najpierw uznali, że skoro Bóg jest Panem wszystkich stworzeń, najwyraźniej chce zakomunikować coś rolnikom przez zesłanie na nich takiej plagi. W podejściu drugim postanowili zaś wyznaczyć insektom całkiem obszerną działkę, w pełni odpowiadającą ich potrzebom (co miało zostać potwierdzone inspekcją owadziej delegacji), na którą miały się przenieść, tak by i one, i ludzie mogli spokojnie realizować wyraźną instrukcję daną im przecież przez wspólnego Stwórcę: „A dla wszelkiego zwierzęcia polnego i wszelkiego ptactwa powietrznego, i dla wszystkiego, co się porusza po ziemi i ma w sobie życie, daję na pokarm wszelkie rośliny zielone” (Rdz 1, 30).
Śmiech więźnie w gardle, bo kto dziś zawracałby sobie głowę takimi korowodami? Opryskano by co trzeba i po sprawie. Czasy po rewolucji przemysłowej, ze szczególnym wskazaniem na ostatnie trochę ponad pół wieku, to dla przyrody i dla wzajemnej relacji człowieka z resztą Bożych stworzeń czas najgorszy w całej naszej wspólnej (do niedawna), liczącej wiele wieków historii. W zdewastowanym przez drugą wojnę światową zachodnim świecie zadziałał mechanizm psychologicznej kompensacji nakazujący ludzkości odreagować koszmarne „lata chude”, wszyscy rzucili się więc do zaludniania Ziemi i przekształcania jej według coraz to bardziej ekspansywnych pomysłów w podręczny magazyn wszelkich dóbr.
Jasne, że i dotąd bywało różnie. W ciągu tych paru milionów lat, w których po Ziemi pałętają się przedstawiciele gatunku homo, i tych paruset tysięcy, kiedy ma ona zaszczyt gościć u siebie homo sapiens (usilnie starającego się dowieść, że nie zasługuje na drugi człon swojej nazwy), zdarzały się liczne poważne kryzysy. Jak choćby ten, gdy nasi pradziadkowie zorganizowali się na tyle, że byli w stanie wydostać się z Afryki i Eurazji i popłynąć do Australii (działo się to jakieś czterdzieści tysięcy lat temu). A z Syberii – gdy stopniały lodowce – w ciągu dwóch tysięcy lat (od około czternastu do dwunastu tysięcy lat temu) skolonizować obie Ameryki, aż do Ziemi Ognistej. W czasie tej tak zwanej rewolucji poznawczej, opisanej z właściwą mu brutalną, faktograficzną swadą przez izraelskiego pisarza Noaha Yuvala Harariego w megagłośnej książce „Sapiens. Od zwierząt do bogów”, ludzie w Australii wykończyli dwadzieścia trzy z dwudziestu czterech gatunków zwierząt o masie przekraczającej czterdzieści pięć kilogramów. W Amerykach w podobnym czasie (około dwóch tysiącleci) wybito w pień siedemdziesiąt–osiemdziesiąt procent gatunków tamtejszych wielkich ssaków: mamuty, amerykańskie wielbłądy, żyjące tam od trzydziestu milionów lat tygrysy szablozębe itd. Wszędzie – czy na Madagaskarze, skąd zniknęły lemury olbrzymie i półtonowe nieloty mamutaki, czy na wyspach Oceanii – powtarzał się ten sam schemat: zachwycająca biologiczna różnorodność, nadejście człowieka, gigantyczna eksterminacja fauny i flory i totalna dominacja homo sapiens. „Nie wierzmy idealistycznym ekologom przekonującym, że nasi przodkowie żyli w harmonii z przyrodą, bo żyli z nią w dysharmonii. Na długo przed rewolucją przemysłową homo sapiens był wśród wszystkich organizmów sprawcą wymarcia największej liczby gatunków roślin i zwierząt. Mamy wątpliwy zaszczyt bycia najbardziej morderczym gatunkiem w annałach biologii” – przekonuje Harari.
Wraz z postępem technologii usprawniliśmy co trzeba i dziś jesteśmy na najlepszej drodze, by osobiście, bez żadnej pomocy bóstw czy wściekłych Kasjopean, wyprzedzić przewidywaną dotąd na za jakieś dwa–trzy miliardy lat zagładę życia na Ziemi (związaną ze starzeniem się, a więc i podgrzewaniem, naszego poczciwego Słońca). Histeria? Elizabeth Kolbert, dziennikarka pisząca o nauce do „The New York Times”, w swojej książce Szóste wymieranie. Historia nienaturalna w przekonujący sposób dowodzi, że jeśli tylko utrzyma się tempo wymierania (obecnie – uwaga – tysiąc razy większe, niż wynikałoby to z normalnego rytmu przyrody nie tłamszonej przez człowieka), będzie to, a w zasadzie już jest, największa katastrofa od czasu wyginięcia dinozaurów sześćdziesiąt pięć milionów lat temu. Dzięki nam do 2050 roku wymrze dwadzieścia cztery procent żyjących obecnie na naszym globie gatunków flory i fauny, a do końca wieku – przede wszystkim na skutek globalnego ocieplenia – aż połowa! (Każda elektrownia węglowa o mocy 1 GW zabije ich średnio czterysta). Codziennie tracimy bezpowrotnie prawie sto pięćdziesiąt stworzonych przez Boga gatunków. Mamy już też pierwszy, któremu w naukowym akcie zgonu wpisano jako przyczynę zejścia „globalne ocieplenie” – nasze dzieci nigdy nie zobaczą szczurzynka koralowego, malutkiego gryzonia, który żył na wyspie Bramble Cay na Wielkiej Rafie Koralowej, bo podnoszący się poziom oceanu i tropikalne cyklony zabrały mu żywność i dom.
Portal smoglab.pl w lutym 2019 roku opublikował wywiad z trzema biologami: doktorem habilitowanym Wiktorem Kotowskim z Uniwersytetu Warszawskiego, doktorem habilitowanym Krzysztofem Kujawą z Polskiej Akademii Nauk i profesorem Piotrem Skubałą z Uniwersytetu Śląskiego, którzy dobitnie pokazują, w jak dramatycznym tempie postępuje dziś zagłada zupełnie przez nas lekceważonych, a najliczniejszych na Ziemi i niezwykle ważnych dla całej reszty stworzeń organizmów – owadów (kręgowce to jedynie pięć procent żyjących dziś gatunków zwierząt, liczbę gatunków owadów niektórzy szacują nawet na około trzydziestu milionów). Owady to pożywienie prawie dwóch trzecich ptaków, to kluczowy element przyrody, bo – jak wyjaśnia profesor Kujawa – „przez nie przechodzi bardzo duża część materii krążącej w biosferze oraz energii przepływającej przez ekosystemy”. W tropikach liczba owadów naziemnych zmniejszyła się już w niektórych miejscach o dziewięćdziesiąt osiem procent, w skali świata ich biomasa spada w tempie dwóch i pół procent rocznie, a więc jeśli zostawimy sprawy w trybie „business as usual”, za jakieś sto lat możemy ich nie mieć w ogóle. Dlatego też w Niemczech od 2018 roku prawo przewiduje drakońską karę – nawet do pięćdziesięciu tysięcy euro grzywny – za zabicie osy, pszczoły lub szerszenia. Dane z Polski są równie dołujące jak te z tropików. Tam owady zabija globalne ocieplenie, u nas – przemysłowe rolnictwo. „Usuwa się refugia [ostoje – red.], takie jak zadrzewienia śródpolne, mokradła, małe cieki, skarpy, zmienia się chemizm środowiska przez stosowanie nawozów i osusza podmokłe i wilgotne łąki czy mokradła, a ponadto nawet dziesięć razy w ciągu sezonu wegetacyjnego wybija się na polu wszystko lub większość tego, co nie jest rośliną uprawną: owady insektycydami, a rośliny towarzyszące uprawom (czyli tzw. chwasty) herbicydami. To jest droga donikąd. Nie tylko dla owadów, ale dla nas też, bo siecią powiązań jesteśmy zależni od przyrody i nie jest prawdą, że »technologia nas obroni«” – tłumaczy Krzysztof Kujawa. I ma sto procent racji. Bo w jaki sposób technologia miałaby nas obronić? Skonstruujemy, o czym jeszcze będzie mowa, biliony mechanicznych owadów?
Marcin Rotkiewicz, dziennikarz naukowy tygodnika „Polityka”, w książce W królestwie Monszatana. GMO, gluten i szczepionki (do której wracał tu będę jeszcze parokrotnie) bije po oczach każdego, kto choć raz w życiu był na wsi, spostrzeżeniem zdawałoby się oczywistym: rolnictwo to przecież nic innego jak niszczenie wszystkiego poza tym, co akurat chcemy wyhodować; każde pole uprawne to pod względem bioróżnorodności pustynia. „Ceną za uwolnienie się od zbieractwa i łowiectwa była kumulacja dóbr prowadząca do powstania nierówności społecznych. A także zniszczenia środowiska naturalnego na niespotykaną skalę. Staliśmy się największymi destruktorami bioróżnorodności. Na świecie żyje dziś około czterystu tysięcy gatunków roślin, z których potencjalnie nadawałoby się do jedzenia jakieś trzysta tysięcy. Ale my zapewniamy przestrzeń i warunki rozwoju jedynie około dwustu gatunkom, spośród których największe znaczenie ma tylko piętnaście gatunków, dostarczających 95 procent kalorii spożywanych w postaci żywności na świecie”.
To nie jest problem wyłącznie teoretyczny, lecz jak najdosłowniej samobójcza pętla. Jeśli kogoś nie rusza fakt, że sto lat temu było na świecie pewnie koło stu tysięcy tygrysów, a dziś jest ich z pięć tysięcy, że populacja lwów zmniejszyła się w ciągu ostatniego półwiecza dwudziestokrotnie (i zawsze gdy liczba ludności na Ziemi rośnie o kolejny miliard, liczba lwów spada o połowę) – ma kłopot. Aysha Akhtar, amerykańska neurolog i epidemiolog, w książce „Animals and Public Health. Why Treating Animals Better is Critical to Human Welfare” zwraca uwagę, że mniejsza bioróżnorodność to na przykład większe zagrożenie epidemiologiczne dla człowieka, większe zagęszczenie organizmów będących kolejnymi etapami rozwoju i mutacji groźnych patogenów. To mniej owoców, warzyw i setek innych produktów, gdy wyginą zapylacze. To mniej ryb dla nas, gdy wyłowimy i przerobimy na paszę dla krów mniejsze morskie organizmy, ich pożywienie (szerzej o tym procederze – w rozdziale trzecim), a dodatkowo zanieczyścimy ich środowisko tak, jak potrafimy tylko my (filozof Ewa Bińczyk w swojej znakomitej książce Epoka człowieka. Retoryka i marazm antropocenu cytuje prognozy, że w 2050 roku masa wyrzuconego do mórz plastiku ma się zrównać z masą żyjących tam ryb; inne szacunki mówią, że już za parę lat na pięć kilo złowionych ryb kilogram będzie ważył zmagazynowany w ich ciałach, a pochodzący z naszych pralek czy szczotek do zębów, mikroplastik). Oto właśnie ów antropocen, Era Człowieka, a precyzyjniej rzecz ujmując: era prowadzenia przezeń okupacji reszty świata, któremu (a w konsekwencji i samemu sobie, trwającemu w złudzeniu, że uniezależnił się wreszcie od natury) – niesie śmierć. Dlatego nie brakuje takich, którzy ów „nasz czas” w historii świata nazywają czasem śmierci, nekrocenem.
„Znowu jakiś ekooszołom robi wielki raban. Już miała nas zalać woda. I co, zalała? Smażalnia przy plaży w Dębkach – widziałem na wakacjach – jak stała, tak i stoi. Mięso miało nas zatruć, bo tyle było krzyku, że pakuje się w nie antybiotyki – a przecież ja żyję! Że gatunki jakieś znikają? Jak znikają! Las, który mijam, gdy jadę do pracy, ciągle stoi, widziałem bociana, a drogę przebiegł mi kot”.
Zaprawdę, wiem coś o tym, jak trudno jest wytłumaczyć człowiekowi, którego refleksja opiera się na nakreślonych wyżej założeniach, że żyć w przekonaniu, iż jeśli coś się widzi, to to jest, a jeśli się nie widzi – to tego nie ma, ma prawo mniej więcej dwumiesięczne dziecko. Jak nader trafnie zauważył w jednym z tekstów dla portalu TVN24.pl polityk Paweł Kowal (choć on akurat pisał o końcu znanej nam geopolityki, rozwodzie Europy i USA): „Ludzie nigdy nie wiedzą, że żyją na krawędzi epoki”. Wydaje się, że złe trendy przeminą, wszystko jakoś się ułoży. Jasne, wokół wiele się dzieje – wybuchają wojny, nadciągają kolejne kataklizmy, ktoś publikuje jakieś badania, ktoś ostrzega, ktoś w najlepsze błaznuje. Aż tu któregoś dnia, nie wiadomo jak i dlaczego właśnie tego, nagle wszystko leci na łeb na szyję: ktoś gdzieś długo zbierał proch, zupełnym przypadkiem komuś obok z ręki wyszła iskra.
Doskonale wiem, że ludzie nie są gotowi umierać za naukowe wykresy i piętrzone przed nimi przez ekspertów liczby. Od nas nikt jednak nie wymaga (jeszcze) marszu na barykady. Jedyną realną ofiarą, jaką musielibyśmy ponieść, by zejść z drogi, którą – ze słuchawkami na uszach – zdążamy ku śmierci, i wrócić na drogę ofiarowanego nam przez Stwórcę życia, byłaby delikatna (bo wcale nie duża) korekta smaków oraz ideologicznych przyzwyczajeń. Proszę spojrzeć, ile mogłoby się zmienić, gdyby człowiek przestał widzieć swoje miejsce w świecie tak jak bohater słynnej piosenki Jolka, Jolka pamiętasz zespołu Perfect, co to – wszyscy pamiętamy – „wielbił porządek i pełne szkło” (a „narzeczoną miał kiedyś jak sen”).


Szymon Hołownia „Boskie zwierzęta”, Znak 2019
Copyright © 2016 Projekt: książki , Blogger