października 03, 2017

FRAGMENT KSIĄŻKI: "Swing time"

FRAGMENT KSIĄŻKI: "Swing time"

SWING TIME, ZADIE SMITH
CZĘŚĆ PIERWSZA

Czas dojrzewania

Jeden

Gdyby wszystkie soboty 1982 roku dało się potraktować jak jeden dzień, nie miałabym kłopotu z datami, uznałabym po prostu, że pierwszy raz spotkałam Tracey o dziesiątej rano w sobotę. Szłyśmy po wysypanej drobnym żwirem przykościelnej alejce i trzymałyśmy nasze matki za ręce. I chociaż było tam jeszcze wiele innych dzieci, z oczywistych przyczyn zwróciłyśmy na siebie uwagę, dostrzegając – jak to dziewczyny – zarówno podobieństwa, jak i różnice. Nasza skóra miała identyczny odcień – jakby wykrojono nas z jednego kawałka jasnobrązowego materiału – byłyśmy podobnego wzrostu, a i nasze piegi układały się w takie same wzory. Co prawda, ja miałam grube rysy i dość melancholijny wyraz twarzy, wydatny nos, smutne oczy i opadające w dół kąciki ust, a Tracey wesołą okrągłą buzię – wyglądała jak ciemniejsza wersja Shirley Temple. Tylko jej nos był równie niezgrabny jak mój. Dostrzegłam to od razu – idiotyczny nos, zadarty jak u małego prosiaka, uroczy i jednocześnie nieprzyzwoity, do którego każdy mógł zajrzeć. W nosach był remis, ale włosami biła mnie na głowę. Miała długie, opadające na plecy spiralne loki, zaplecione w dwa grube warkocze. Błyszczały natłuszczone jakąś oliwką, związane żółtymi kokardami z atłasu. Żółte atłasowe kokardy były osobliwością nieznaną mojej matce. Moje kręcone włosy matka ściągała w jeden pęk i spinała czarną gumką. Matka była feministką. Na idealnie sklepionej czaszce miała krótkie (na pół cala) afro, nigdy się nie malowała i zawsze ubierała się z największą prostotą. Kiedy wyglądasz jak Nefretete, nie musisz przejmować się fryzurą. Nie potrzebowała makijażu, sztucznych rzęs, biżuterii ani drogich ubrań, dlatego jej sytuacja materialna, poglądy polityczne i gusta były doskonale – i bardzo świadomie – zgrane. Wszelkie dodatki tylko ograniczały jej styl, a zaliczała się do nich – przynajmniej wtedy tak czułam – krocząca u jej boku siedmiolatka z końską twarzą. Patrząc na Tracey, zdiagnozowałam odwrotny problem. Jej matka była biała, otyła i miała trądzik, a rzadkie blond włosy bardzo mocno ściągała do tyłu – moja matka nazywała to „liftingiem z przedmieścia”. Jedynym ratunkiem był urok Tracey – to ona stanowiła dla matki najbardziej atrakcyjny dodatek. Styl tej rodziny, chociaż całkowicie sprzeczny z gustem mojej matki, urzekał mnie: koszulki z nadrukami, metalowe bransolety i wielkie kolczyki – wszystko obsypane cyrkoniami – i drogie tenisówki, jakie moja matka uważała za kompletną bzdurę: „To nie są buty” – mówiła. Jednak pomimo pozorów nie było między nami większych różnic. Mieszkałyśmy w blokach i nie przysługiwały nam żadne świadczenia społeczne. (Powód dumy mojej matki i oburzenia mamy Tracey, która tyle razy próbowała – bez powodzenia – „załapać się na niepełnosprawność”). Właśnie dlatego moja matka przywiązywała wagę do z pozoru nieistotnych drobiazgów, kwestia smaku była dla niej istotna. Ubierała się w oczekiwaniu przyszłości, która jeszcze nie nadeszła, miała dopiero się ziścić. Dlatego nosiła proste białe płócienne spodnie, marynarskie podkoszulki w biało-niebieskie pasy i postrzępione espadryle, dlatego wybrała tę surową i piękną afrykańską fryzurę – wszystko jak najbardziej zwyczajne, powściągliwe, na przekór duchowi naszych czasów i miejscu, w którym żyłyśmy. Pewnego dnia „wyniesiemy się stąd”, ona dokończy studia, zostanie kobietą naprawdę radykalną, rzecz jasna, z klasą, być może jej nazwisko będą wymieniać jednym tchem obok Angeli Davis i Glorii Steinem… Buty na słomianej podeszwie były częścią tej przebojowej wizji, wskazywały, bardzo subtelnie, że osoba, która je nosi, ma wyższe cele. Ja też byłam dodatkiem, bo skromność, z jaką mnie ubierano, świadczyła o godnym podziwu matczynym umiarze. W kręgach, do których matka aspirowała, córkę wystrojoną jak mała kurwa uznano by za przejaw złego gustu. Tracey była bezwstydnym odbiciem pragnień swojej matki, jej awatarem, jedyną radością, z tymi fascynującymi żółtymi kokardami, w szeleszczącej wielowarstwowej spódniczce i krótkiej bluzeczce odsłaniającej kilka cali dziecięcego brązowego brzucha, i kiedy tłoczyłyśmy się razem z innymi rodzinami w wąskich drzwiach kościoła, obserwowałam z uwagą, jak matka Tracey ustawia córkę przed sobą – i przed nami wszystkimi – jak chroni ją własnym ciałem, odpycha nas masywnymi ramionami i w końcu wkracza do sali zajęć panny Isabel z wyrazem dumy i zaniepokojenia na twarzy, gotowa na chwilę oddać swój drogocenny skarb w obce ręce. Moja matka zachowywała się zupełnie inaczej: przybrała pozę znużonej, na wpół ironicznego poświęcenia, uważała kurs tańca za idiotyzm, miała ważniejsze sprawy na głowie i po kilku sobotnich zajęciach – podczas których siedziała przygarbiona na jednym z plastikowych krzeseł ustawionych pod ścianą i z trudem ukrywała pogardę dla naszych ćwiczeń – doszło do zamiany, stery przejął mój tata. Czekałam, że to samo uczyni ojciec Tracey, ale tak się nie stało. Okazało się – matka od razu się tego domyśliła – że nie ma żadnego „ojca Tracey”, przynajmniej nie w konwencjonalnym „ślubnym” znaczeniu. To też było w złym guście.
Copyright © 2016 Projekt: książki , Blogger