SWING TIME, ZADIE SMITH
CZĘŚĆ PIERWSZA
Czas dojrzewania
Jeden
Gdyby wszystkie soboty 1982 roku dało się potraktować
jak jeden dzień, nie miałabym kłopotu z datami, uznałabym po prostu, że
pierwszy raz spotkałam Tracey o dziesiątej rano w sobotę. Szłyśmy po
wysypanej drobnym żwirem przykościelnej alejce i trzymałyśmy nasze matki
za ręce. I chociaż było tam jeszcze wiele innych dzieci,
z oczywistych przyczyn zwróciłyśmy na siebie uwagę, dostrzegając –
jak to dziewczyny – zarówno podobieństwa, jak i różnice. Nasza skóra
miała identyczny odcień – jakby wykrojono nas z jednego kawałka
jasnobrązowego materiału – byłyśmy podobnego wzrostu, a i nasze
piegi układały się w takie same wzory. Co prawda, ja miałam grube rysy
i dość melancholijny wyraz twarzy, wydatny nos, smutne oczy
i opadające w dół kąciki ust, a Tracey wesołą okrągłą
buzię – wyglądała jak ciemniejsza wersja Shirley Temple. Tylko jej
nos był równie niezgrabny jak mój. Dostrzegłam to od razu – idiotyczny
nos, zadarty jak u małego prosiaka, uroczy i jednocześnie
nieprzyzwoity, do którego każdy mógł zajrzeć. W nosach był remis, ale
włosami biła mnie na głowę. Miała długie, opadające na plecy spiralne loki,
zaplecione w dwa grube warkocze. Błyszczały natłuszczone jakąś oliwką,
związane żółtymi kokardami z atłasu. Żółte atłasowe kokardy były
osobliwością nieznaną mojej matce. Moje kręcone włosy matka ściągała
w jeden pęk i spinała czarną gumką. Matka była feministką. Na
idealnie sklepionej czaszce miała krótkie (na pół cala) afro, nigdy się
nie malowała i zawsze ubierała się z największą prostotą. Kiedy
wyglądasz jak Nefretete, nie musisz przejmować się fryzurą. Nie potrzebowała
makijażu, sztucznych rzęs, biżuterii ani drogich ubrań, dlatego jej sytuacja
materialna, poglądy polityczne i gusta były doskonale – i bardzo
świadomie – zgrane. Wszelkie dodatki tylko ograniczały jej styl,
a zaliczała się do nich – przynajmniej wtedy tak czułam –
krocząca u jej boku siedmiolatka z końską twarzą. Patrząc na Tracey,
zdiagnozowałam odwrotny problem. Jej matka była biała, otyła i miała
trądzik, a rzadkie blond włosy bardzo mocno ściągała do tyłu – moja
matka nazywała to „liftingiem z przedmieścia”. Jedynym ratunkiem był urok
Tracey – to ona stanowiła dla matki najbardziej atrakcyjny dodatek. Styl
tej rodziny, chociaż całkowicie sprzeczny z gustem mojej matki, urzekał
mnie: koszulki z nadrukami, metalowe bransolety i wielkie
kolczyki – wszystko obsypane cyrkoniami – i drogie tenisówki,
jakie moja matka uważała za kompletną bzdurę: „To nie są buty” – mówiła.
Jednak pomimo pozorów nie było między nami większych różnic. Mieszkałyśmy
w blokach i nie przysługiwały nam żadne świadczenia społeczne. (Powód
dumy mojej matki i oburzenia mamy Tracey, która tyle razy próbowała –
bez powodzenia – „załapać się na niepełnosprawność”). Właśnie dlatego moja
matka przywiązywała wagę do z pozoru nieistotnych drobiazgów, kwestia
smaku była dla niej istotna. Ubierała się w oczekiwaniu przyszłości, która
jeszcze nie nadeszła, miała dopiero się ziścić. Dlatego nosiła proste białe
płócienne spodnie, marynarskie podkoszulki w biało-niebieskie pasy
i postrzępione espadryle, dlatego wybrała tę surową i piękną
afrykańską fryzurę – wszystko jak najbardziej zwyczajne, powściągliwe, na
przekór duchowi naszych czasów i miejscu, w którym żyłyśmy. Pewnego
dnia „wyniesiemy się stąd”, ona dokończy studia, zostanie kobietą naprawdę
radykalną, rzecz jasna, z klasą, być może jej nazwisko będą wymieniać
jednym tchem obok Angeli Davis i Glorii Steinem… Buty na słomianej
podeszwie były częścią tej przebojowej wizji, wskazywały, bardzo subtelnie, że
osoba, która je nosi, ma wyższe cele. Ja też byłam dodatkiem, bo skromność,
z jaką mnie ubierano, świadczyła o godnym podziwu matczynym umiarze.
W kręgach, do których matka aspirowała, córkę wystrojoną jak mała kurwa
uznano by za przejaw złego gustu. Tracey była bezwstydnym odbiciem pragnień
swojej matki, jej awatarem, jedyną radością, z tymi fascynującymi żółtymi
kokardami, w szeleszczącej wielowarstwowej spódniczce i krótkiej
bluzeczce odsłaniającej kilka cali dziecięcego brązowego brzucha, i kiedy
tłoczyłyśmy się razem z innymi rodzinami w wąskich drzwiach kościoła,
obserwowałam z uwagą, jak matka Tracey ustawia córkę przed sobą –
i przed nami wszystkimi – jak chroni ją własnym ciałem, odpycha nas
masywnymi ramionami i w końcu wkracza do sali zajęć panny Isabel
z wyrazem dumy i zaniepokojenia na twarzy, gotowa na chwilę oddać
swój drogocenny skarb w obce ręce. Moja matka zachowywała się zupełnie
inaczej: przybrała pozę znużonej, na wpół ironicznego poświęcenia, uważała kurs
tańca za idiotyzm, miała ważniejsze sprawy na głowie i po kilku
sobotnich zajęciach – podczas których siedziała przygarbiona na jednym
z plastikowych krzeseł ustawionych pod ścianą i z trudem
ukrywała pogardę dla naszych ćwiczeń – doszło do zamiany, stery przejął
mój tata. Czekałam, że to samo uczyni ojciec Tracey, ale tak się nie stało.
Okazało się – matka od razu się tego domyśliła – że nie ma żadnego
„ojca Tracey”, przynajmniej nie w konwencjonalnym „ślubnym” znaczeniu. To
też było w złym guście.