Fragment rozdziału pierwszego
Czyli właściwie dłuższy wstęp o tym, po co to wszystko i
dlaczego chrześcijanin powinien pogapić się czasem na zwierzęta, a nie tylko na
obrazy czy w lustro
Najpierw należało ustalić, czy szczury, które pożarły roczne
plony owsa i zostały za to pozwane przez rolników przed kościelny trybunał w
Autun we Francji, powinny stanąć przed nim jako podsądni świeccy czy duchowni.
Z sądem kościelnym – rozstrzygającym sprawy w imieniu samego Stwórcy – żartów
nie ma, by nie zmienić go w ordynarny ludzki samosąd, lecz pozostać w kręgu boskiej
jurysdykcji, należało skrupulatnie dopełnić przewidzianych przez kanonistów
formalności. Mecenas Chassenée, którego sądowi oficjałowie wyznaczyli gryzoniom
na obrońcę z urzędu, twardo bronił tezy, że szczury to jednak świeccy. Wszelkie
stworzenia rodzą się bowiem w stanie świeckim. Wypada więc wyjść z założenia,
że podsądni w nim pozostają, no chyba że ktoś dysponuje dowodem przyjęcia
święceń lub złożenia zakonnych ślubów i zechce przedstawić go sądowi. Chassenée
był zręcznym kauzyperdą, sroce spod ogona nie wypadł. Długo stosował wszystkie możliwe
środki obstrukcji procesowej, próbując nie dopuścić do skazania klientów in
absentia. Wykazywał na przykład, że trybunał nie może uzyskać pewności, iż rzeczywiście
wszyscy zainteresowani otrzymali zawiadomienie o toczącym się postępowaniu (sąd
nakazał więc odczytanie wezwania do szczurów w czasie mszy ze wszystkich ambon
w prowincji). Następnie sięgnął po przepis, który zwalniał z odpowiedzialności
za niestawienie się przed sądem tego, kto nie był w stanie bezpiecznie dotrzeć
na posiedzenie, by bronić swoich racji (a wiedzą powszechną było, ile kotów grasuje
w okolicy).
Rozstrzygnięcia procesu niestety nie zachowały się lub
przynajmniej nie zostały odnalezione. Chassenée pozostawił nam jednak wydany w
1531 roku poradnik, swoisty pamiętnik z prawnych batalii stoczonych w licznych
procesach, w których oskarżonymi byli nie-ludzcy mieszkańcy Ziemi. Rzecz nosi
tytuł De excommunicatione animalium insectorum i dowodzi się w nim (na
przykładach świętych usuwających z pól owady i biskupów oczyszczających swoimi pobożnymi
zaklęciami jeziora z nadmiaru węgorzy), że ponieważ wszyscy wyszliśmy z ręki
tego samego Stwórcy, a nie ze wszystkimi naszymi braćmi i siostrami w
stworzeniu możemy się dogadać, zawsze istnieje droga odwoławcza – udanie się na
skargę do Taty.
Osiągnięcia myśli prawnej francuskiego mecenasa relacjonuje Edward
Payson Evans w opublikowanej w 1906 roku, a odnalezionej kiedyś przeze mnie w
jakimś londyńskim antykwariacie pracy pt. The Criminal Prosecution and Capital Punishment of Animals. Autor,
sam z lekka chyba powątpiewający w supermoce kościelnej instytucji, ze
zdumieniem konstatuje, że Chassenée nie tylko wierzył, iż człowiek rzeczywiście
ma prawo ekskomunikować (a precyzyjniej: przeklinać) rośliny i zwierzęta
(powołując się między innymi na przykłady przeklęcia węża w ogrodzie Eden lub
przeklęcia drzewa figowego przez Jezusa, który liczył na to, że skoro znalazł na
nim liście, znajdzie i owoce), ale też był święcie przekonany o operacyjnej,
mierzalnej skuteczności tej metody dezynsekcji czy deratyzacji.
Absurd sprzed wielu wieków? Zacznijmy od tego, że wcale nie
sprzed tak wielu. Evans cytuje również prace na przykład z lat dziewięćdziesiątych
dziewiętnastego stulecia, gdzie zastanawiano się nad poziomem prawnej
odpowiedzialności zwierząt za akty przemocy, za jakie ludzie w identycznych
okolicznościach są surowo karani. Na Bałkanach jeszcze w połowie
dziewiętnastego wieku wykonywano publiczne egzekucje świń, które – żyjąc dużo bliżej
ludzi niż dziś, w dobie rolnictwa przemysłowego – najczęściej „grzeszyły” tym,
że gryzły małe dzieci. Przez wiele stuleci zwyczajem na naszym kontynencie było
krzyżowanie pochwyconych na łupieniu trzód wilków (w Afryce Północnej robiono
to samo z lwami) w przekonaniu, że wywrze to odstraszający wpływ na ich
towarzyszy. W internecie można obejrzeć zdjęcia z dokonanej 13 września 1916
roku w Tennessee egzekucji (przez powieszenie na kolejowym dźwigu) słonicy
Mary, która podrażniona w bolesne miejsce przez nieudacznego cyrkowego
pomagiera, zrzuciła go z grzbietu i pozbawiła życia. Biedne zwierzę przeżyło pierwszą
próbę wieszania, spadło z łańcucha, łamiąc sobie kości, i zmarło podczas
drugiej próby, obserwowanej przez tysięczną gawiedź, w tym liczne grono dzieci.
Gdy podobna sytuacja zdarzyła się w 1994 roku – słonica Tyke
występująca w cyrku w Honolulu zaatakowała w czasie pokazu swojego tresera i
zabiła go, po czym uciekła z areny na ulicę - sprawczyni zginęła zastrzelona
przez policję (choć to nieprecyzyjny opis: została ostrzelana, trafiona ponad
sto razy, umierała przeszło dwie godziny). A skoro już jesteśmy przy
„problematycznych” zwierzętach cyrkowych: w 2017 roku pewien polski cyrk postanowił
pozbyć się małpki kapucynki, która sprawiała kłopoty treserom, nikogo nie
zabiła, ale była zbyt aktywna i podobno agresywna. Tu wyrok miano wykonać przez
uśpienie. Na szczęście weterynarz okazał się odpowiedzialnym człowiekiem i po
ustaleniu, że częścią problemu były uciskające Juliana (bo takie imię dostał ów
małpi samiec), wbijające się w podbrzusze szelki, zwierzę trafiło do
poznańskiego zoo. Polecam relacjonujący tę historię materiał na stronie
internetowej TVN24.
W dwudziestym pierwszym wieku nasze sprawy ze stworzeniami, które
weszły nam w szkodę, załatwiamy w taki właśnie, bardziej „cywilizowany” sposób:
insekty, gryzonie trujemy, ze wszystkim od kota „w górę” radzimy sobie za
pomocą strzelby albo śmiertelnego zastrzyku. Tylko czasem komuś puszczą nerwy i
zdarza się to, do czego doszło w lipcu 2018 roku w indonezyjskiej części wyspy
Papua, gdy ponad sześćsetosobowy tłum metodycznie wyrżnął 296 będących pod ochroną
aligatorów w ośrodku opieki nad nimi w dystrykcie Sorong, mszcząc się w ten
sposób za zabicie ziomka, który niechcący zapuścił się na teren „sanktuarium”.
Ludzie podzielili się pracą: jedni wiązali krokodylom pyski, drudzy wykańczali
je maczetami i szpadlami.
Najgorsze wydaje się jednak co innego.
Evans w swojej książce opisuje świat, w którym zwierzęta z
całą pewnością nie miały lekkiego życia, ale niezależnie od tego, jak bardzo
dla picu urządzane były te wszystkie procesy, kościelni formaliści czuli, że
nie można przejść sobie, ot tak, do porządku dziennego nad porządkiem świata
danym nam przez Stwórcę. Śmiech z
naszych średniowiecznych przodków wlokących przed prawników świnie albo
skazujących na uduszenie pszczoły, które śmiertelnie pożądliły człowieka,
więźnie jakoś w gardle, gdy czyta się u niego o winiarzach z Saint-Julien. Otóż
w drugiej połowie szesnastego wieku parokrotnie wnosili oni do kościelnego sądu
sprawę przeciw niszczącym im uprawy insektom. Najpierw uznali, że skoro Bóg
jest Panem wszystkich stworzeń, najwyraźniej chce zakomunikować coś rolnikom
przez zesłanie na nich takiej plagi. W podejściu drugim postanowili zaś
wyznaczyć insektom całkiem obszerną działkę, w pełni odpowiadającą ich
potrzebom (co miało zostać potwierdzone inspekcją owadziej delegacji), na którą
miały się przenieść, tak by i one, i ludzie mogli spokojnie realizować wyraźną
instrukcję daną im przecież przez wspólnego Stwórcę: „A dla wszelkiego
zwierzęcia polnego i wszelkiego ptactwa powietrznego, i dla wszystkiego, co się
porusza po ziemi i ma w sobie życie, daję na pokarm wszelkie rośliny zielone”
(Rdz 1, 30).
Śmiech więźnie w gardle, bo kto dziś zawracałby sobie głowę takimi
korowodami? Opryskano by co trzeba i po sprawie. Czasy po rewolucji
przemysłowej, ze szczególnym wskazaniem na ostatnie trochę ponad pół wieku, to
dla przyrody i dla wzajemnej relacji człowieka z resztą Bożych stworzeń czas
najgorszy w całej naszej wspólnej (do niedawna), liczącej wiele wieków
historii. W zdewastowanym przez drugą wojnę światową zachodnim świecie
zadziałał mechanizm psychologicznej kompensacji nakazujący ludzkości odreagować
koszmarne „lata chude”, wszyscy rzucili się więc do zaludniania Ziemi i
przekształcania jej według coraz to bardziej ekspansywnych pomysłów w podręczny
magazyn wszelkich dóbr.
Jasne, że i dotąd bywało różnie. W ciągu tych paru milionów lat,
w których po Ziemi pałętają się przedstawiciele gatunku homo, i tych paruset
tysięcy, kiedy ma ona zaszczyt gościć u siebie homo sapiens (usilnie
starającego się dowieść, że nie zasługuje na drugi człon swojej nazwy),
zdarzały się liczne poważne kryzysy. Jak choćby ten, gdy nasi pradziadkowie
zorganizowali się na tyle, że byli w stanie wydostać się z Afryki i Eurazji i
popłynąć do Australii (działo się to jakieś czterdzieści tysięcy lat temu). A z
Syberii – gdy stopniały lodowce – w ciągu dwóch tysięcy lat (od około czternastu
do dwunastu tysięcy lat temu) skolonizować obie Ameryki, aż do Ziemi Ognistej.
W czasie tej tak zwanej rewolucji poznawczej, opisanej z właściwą mu brutalną,
faktograficzną swadą przez izraelskiego pisarza Noaha Yuvala Harariego w
megagłośnej książce „Sapiens. Od zwierząt do bogów”, ludzie w Australii
wykończyli dwadzieścia trzy z dwudziestu czterech gatunków zwierząt o masie
przekraczającej czterdzieści pięć kilogramów. W Amerykach w podobnym czasie
(około dwóch tysiącleci) wybito w pień siedemdziesiąt–osiemdziesiąt procent
gatunków tamtejszych wielkich ssaków: mamuty, amerykańskie wielbłądy, żyjące
tam od trzydziestu milionów lat tygrysy szablozębe itd. Wszędzie – czy na Madagaskarze,
skąd zniknęły lemury olbrzymie i półtonowe nieloty mamutaki, czy na wyspach Oceanii
– powtarzał się ten sam schemat: zachwycająca biologiczna różnorodność,
nadejście człowieka, gigantyczna eksterminacja fauny i flory i totalna dominacja
homo sapiens. „Nie wierzmy idealistycznym ekologom przekonującym, że nasi
przodkowie żyli w harmonii z przyrodą, bo żyli z nią w dysharmonii. Na długo
przed rewolucją przemysłową homo sapiens był wśród wszystkich organizmów
sprawcą wymarcia największej liczby gatunków roślin i zwierząt. Mamy wątpliwy
zaszczyt bycia najbardziej morderczym gatunkiem w annałach biologii” –
przekonuje Harari.
Wraz z postępem technologii usprawniliśmy co trzeba i dziś jesteśmy
na najlepszej drodze, by osobiście, bez żadnej pomocy bóstw czy wściekłych
Kasjopean, wyprzedzić przewidywaną dotąd na za jakieś dwa–trzy miliardy lat
zagładę życia na Ziemi (związaną ze starzeniem się, a więc i podgrzewaniem,
naszego poczciwego Słońca). Histeria? Elizabeth Kolbert, dziennikarka pisząca o
nauce do „The New York Times”, w swojej książce Szóste wymieranie. Historia
nienaturalna w przekonujący sposób dowodzi, że jeśli tylko utrzyma się tempo
wymierania (obecnie – uwaga – tysiąc razy większe, niż wynikałoby to z
normalnego rytmu przyrody nie tłamszonej przez człowieka), będzie to, a w
zasadzie już jest, największa katastrofa od czasu wyginięcia dinozaurów sześćdziesiąt
pięć milionów lat temu. Dzięki nam do 2050 roku wymrze dwadzieścia cztery
procent żyjących obecnie na naszym globie gatunków flory i fauny, a do końca
wieku – przede wszystkim na skutek globalnego ocieplenia – aż połowa! (Każda
elektrownia węglowa o mocy 1 GW zabije ich średnio czterysta). Codziennie
tracimy bezpowrotnie prawie sto pięćdziesiąt stworzonych przez Boga gatunków.
Mamy już też pierwszy, któremu w naukowym akcie zgonu wpisano jako przyczynę zejścia
„globalne ocieplenie” – nasze dzieci nigdy nie zobaczą szczurzynka koralowego,
malutkiego gryzonia, który żył na wyspie Bramble Cay na Wielkiej Rafie
Koralowej, bo podnoszący się poziom oceanu i tropikalne cyklony zabrały mu
żywność i dom.
Portal smoglab.pl w lutym 2019 roku opublikował wywiad z
trzema biologami: doktorem habilitowanym Wiktorem Kotowskim z Uniwersytetu
Warszawskiego, doktorem habilitowanym Krzysztofem Kujawą z Polskiej Akademii
Nauk i profesorem Piotrem Skubałą z Uniwersytetu Śląskiego, którzy dobitnie
pokazują, w jak dramatycznym tempie postępuje dziś zagłada zupełnie przez nas
lekceważonych, a najliczniejszych na Ziemi i niezwykle ważnych dla całej reszty
stworzeń organizmów – owadów (kręgowce to jedynie pięć procent żyjących dziś
gatunków zwierząt, liczbę gatunków owadów niektórzy szacują nawet na około
trzydziestu milionów). Owady to pożywienie prawie dwóch trzecich ptaków, to
kluczowy element przyrody, bo – jak wyjaśnia profesor Kujawa – „przez nie
przechodzi bardzo duża część materii krążącej w biosferze oraz energii
przepływającej przez ekosystemy”. W tropikach liczba owadów naziemnych zmniejszyła
się już w niektórych miejscach o dziewięćdziesiąt osiem procent, w skali świata
ich biomasa spada w tempie dwóch i pół procent rocznie, a więc jeśli zostawimy
sprawy w trybie „business as usual”, za jakieś sto lat możemy ich nie mieć w
ogóle. Dlatego też w Niemczech od 2018 roku prawo przewiduje drakońską karę – nawet
do pięćdziesięciu tysięcy euro grzywny – za zabicie osy, pszczoły lub
szerszenia. Dane z Polski są równie dołujące jak te z tropików. Tam owady
zabija globalne ocieplenie, u nas – przemysłowe rolnictwo. „Usuwa się refugia
[ostoje – red.], takie jak zadrzewienia śródpolne, mokradła, małe cieki,
skarpy, zmienia się chemizm środowiska przez stosowanie nawozów i osusza
podmokłe i wilgotne łąki czy mokradła, a ponadto nawet dziesięć razy w ciągu
sezonu wegetacyjnego wybija się na polu wszystko lub większość tego, co nie
jest rośliną uprawną: owady insektycydami, a rośliny towarzyszące uprawom
(czyli tzw. chwasty) herbicydami. To jest droga donikąd. Nie tylko dla owadów,
ale dla nas też, bo siecią powiązań jesteśmy zależni od przyrody i nie jest
prawdą, że »technologia nas obroni«” – tłumaczy Krzysztof Kujawa. I ma sto procent
racji. Bo w jaki sposób technologia miałaby nas obronić? Skonstruujemy, o czym
jeszcze będzie mowa, biliony mechanicznych owadów?
Marcin Rotkiewicz, dziennikarz naukowy tygodnika „Polityka”,
w książce W królestwie Monszatana. GMO, gluten i szczepionki (do której wracał
tu będę jeszcze parokrotnie) bije po oczach każdego, kto choć raz w życiu był na
wsi, spostrzeżeniem zdawałoby się oczywistym: rolnictwo to przecież nic innego
jak niszczenie wszystkiego poza tym, co akurat chcemy wyhodować; każde pole uprawne
to pod względem bioróżnorodności pustynia. „Ceną za uwolnienie się od
zbieractwa i łowiectwa była kumulacja dóbr prowadząca do powstania nierówności
społecznych. A także zniszczenia środowiska naturalnego na niespotykaną skalę.
Staliśmy się największymi destruktorami bioróżnorodności. Na świecie żyje dziś
około czterystu tysięcy gatunków roślin, z których potencjalnie nadawałoby się
do jedzenia jakieś trzysta tysięcy. Ale my zapewniamy przestrzeń i warunki
rozwoju jedynie około dwustu gatunkom, spośród których największe znaczenie ma
tylko piętnaście gatunków, dostarczających 95 procent kalorii spożywanych w
postaci żywności na świecie”.
To nie jest problem wyłącznie teoretyczny, lecz jak
najdosłowniej samobójcza pętla. Jeśli kogoś nie rusza fakt, że sto lat temu
było na świecie pewnie koło stu tysięcy tygrysów, a dziś jest ich z pięć tysięcy,
że populacja lwów zmniejszyła się w ciągu ostatniego półwiecza dwudziestokrotnie
(i zawsze gdy liczba ludności na Ziemi rośnie o kolejny miliard, liczba lwów
spada o połowę) – ma kłopot. Aysha
Akhtar, amerykańska neurolog i epidemiolog, w książce „Animals and Public
Health. Why Treating Animals Better is Critical to Human Welfare” zwraca
uwagę, że mniejsza bioróżnorodność to na przykład większe zagrożenie
epidemiologiczne dla człowieka, większe zagęszczenie organizmów będących
kolejnymi etapami rozwoju i mutacji groźnych patogenów. To mniej owoców, warzyw
i setek innych produktów, gdy wyginą zapylacze. To mniej ryb dla nas, gdy
wyłowimy i przerobimy na paszę dla krów mniejsze morskie organizmy, ich pożywienie
(szerzej o tym procederze – w rozdziale trzecim), a dodatkowo zanieczyścimy ich
środowisko tak, jak potrafimy tylko my (filozof Ewa Bińczyk w swojej znakomitej
książce Epoka człowieka. Retoryka i marazm antropocenu cytuje prognozy, że w
2050 roku masa wyrzuconego do mórz plastiku ma się zrównać z masą żyjących tam
ryb; inne szacunki mówią, że już za parę lat na pięć kilo złowionych ryb
kilogram będzie ważył zmagazynowany w ich ciałach, a pochodzący z naszych
pralek czy szczotek do zębów, mikroplastik). Oto właśnie ów antropocen, Era Człowieka,
a precyzyjniej rzecz ujmując: era prowadzenia przezeń okupacji reszty świata,
któremu (a w konsekwencji i samemu sobie, trwającemu w złudzeniu, że uniezależnił
się wreszcie od natury) – niesie śmierć. Dlatego nie brakuje takich, którzy ów
„nasz czas” w historii świata nazywają czasem śmierci, nekrocenem.
„Znowu jakiś ekooszołom robi wielki raban. Już miała nas
zalać woda. I co, zalała? Smażalnia przy plaży w Dębkach – widziałem na
wakacjach – jak stała, tak i stoi. Mięso miało nas zatruć, bo tyle było krzyku,
że pakuje się w nie antybiotyki – a przecież ja żyję! Że gatunki jakieś
znikają? Jak znikają! Las, który mijam, gdy jadę do pracy, ciągle stoi,
widziałem bociana, a drogę przebiegł mi kot”.
Zaprawdę, wiem coś o tym, jak trudno jest wytłumaczyć
człowiekowi, którego refleksja opiera się na nakreślonych wyżej założeniach, że
żyć w przekonaniu, iż jeśli coś się widzi, to to jest, a jeśli się nie widzi –
to tego nie ma, ma prawo mniej więcej dwumiesięczne dziecko. Jak nader trafnie
zauważył w jednym z tekstów dla portalu TVN24.pl polityk Paweł Kowal (choć on
akurat pisał o końcu znanej nam geopolityki, rozwodzie Europy i USA): „Ludzie
nigdy nie wiedzą, że żyją na krawędzi epoki”. Wydaje się, że złe trendy
przeminą, wszystko jakoś się ułoży. Jasne, wokół wiele się dzieje – wybuchają
wojny, nadciągają kolejne kataklizmy, ktoś publikuje jakieś badania, ktoś ostrzega,
ktoś w najlepsze błaznuje. Aż tu któregoś dnia, nie wiadomo jak i dlaczego właśnie
tego, nagle wszystko leci na łeb na szyję: ktoś gdzieś długo zbierał proch,
zupełnym przypadkiem komuś obok z ręki wyszła iskra.
Doskonale wiem, że ludzie nie są gotowi umierać za naukowe wykresy
i piętrzone przed nimi przez ekspertów liczby. Od nas nikt jednak nie wymaga
(jeszcze) marszu na barykady. Jedyną realną ofiarą, jaką musielibyśmy ponieść,
by zejść z drogi, którą – ze słuchawkami na uszach – zdążamy ku śmierci, i
wrócić na drogę ofiarowanego nam przez Stwórcę życia, byłaby delikatna (bo wcale
nie duża) korekta smaków oraz ideologicznych przyzwyczajeń. Proszę spojrzeć,
ile mogłoby się zmienić, gdyby człowiek przestał widzieć swoje miejsce w
świecie tak jak bohater słynnej piosenki Jolka, Jolka pamiętasz zespołu
Perfect, co to – wszyscy pamiętamy – „wielbił porządek i pełne szkło” (a „narzeczoną
miał kiedyś jak sen”).
Szymon Hołownia „Boskie zwierzęta”, Znak 2019