"Romans prowincjonalny i inne historie"
Kornel Filipowicz
Znak 2018
Tutejsze dziewczęta, jak wszystkie kobiety na świecie, nie
były zdaje się ani łatwe, ani zbyt trudne do zdobycia. Wszystkie one podobne są
w tym do siebie, że podlegają mniej więcej jednakowo głupiej skłonności do
żołnierzy. Zwolennikiem takiej teorii był porucznik Fiłkowski, który często wypowiadał się z wielką sympatią na temat tej właśnie ich cechy. Utrzymywał, że
nawet najporządniejsza dziewczyna, taka, co to nie ruszy się ani kroku z
miejscowym amantem – pójdzie w najciemniejszą noc do parku z obcym żołnierzem, nie
będzie mówić o ślubie ani pytać o nic. Bo każda kobieta - zdaniem porucznika
Fiłkowskiego – przepada za przygodą, za czystym romansem i to, według porucznika,
jest w kobiecie właśnie najpiękniejsze. Ta gotowość na ryzyko, to nieliczenie
się z niczym ani z nikim. Co się tyczy rozmów na temat kobiet, to odbywały się
jednak one na wielu różnych poziomach. Stanowisko, jakie reprezentował porucznik
Fiłkowski, należało, bądź co bądź, do szczytów intelektualnych; inni mówili o
tym daleko prościej. Byli tacy, co mniej gadali, ale było wiadome, że mają już
znajomości. Kiedy zdążyli je zawrzeć i jak utrzymywali stosunki towarzyskie (i,
jak mówiono, także inne), skoro tak niewielu udało się do tej pory dostać przepustki
na miasto? Widocznie zawrzeć znajomość, jeśli się nie jest ostatnim ciemięgą,
można w każdych okolicznościach. Oto na przykład jak poznał się Tuchowicz,
uchodzący za niezgrabiasza w tych rzeczach, z dziewczyną, która jeździła na
rowerze i była przedmiotem niezbyt wyszukanej adoracji jego kolegów.
Pewnego dnia, było to już po dwunastej w południe, jeńcy pracujący
na szosie oczekiwali lada chwila przyjazdu samochodu ciężarowego, który przywieźć
im miał obiad. Dziewczyna na rowerze pojawiła się tego dnia nieco później niż
zwykle i widocznie śpieszyła się, gdyż przemknęła przed frontem wygłupiających
się żołnierzy, kręcąc zapalczywie pedałami. Ale w miejscu, gdzie trzeba było
zsiąść z roweru, zahamowała rozpędzony rower zbyt późno – i wywróciła się. Jej
samej nic się nie stało, ale z koszyczka wysypały się zakupy, a jej śliczny, srebrzysty
rower z wykręconą dziko kierownicą, zdeformowanym kołem i pogiętymi błotnikami
znalazł się niespodziewanie w rękach zdumionego Tuchowicza, który okazał jednak
błyskawiczny refleks i nie pozwolił mu lecieć dalej po usianej głazami skarpie.
Jeńcy zbierali rozsypany makaron, gonili jabłka toczące się po drodze i
wyławiali spośród kamieni drobne pieniądze, które wysypały się z portmonetki.
Znosili to wszystko, podawali jej, gięli się w ukłonach i przykładali ciągle
dwa palce do swoich wyblakłych i wymiętych, ozdobionych orzełkami beretów. Ci,
co byli bliżej, mieli okazję pocieszać ją w nieszczęściu, podtrzymywać,
strzepywać kurz z jej spódniczki. Tuchowicz tymczasem usiłował doprowadzić do porządku
rower dziewczyny. Robił to z pewną, właściwą sobie powolnością, nie przejmując
się radami i uwagami kolegów. Odkręcił przednie koło, wycentrował, potem
naprostował skrzywiony pedał i błotniki. Dziewczyna stała i patrzyła na niego.
Wydawała się mniejsza niż na rowerze, nawet bardzo mała. Miała czarne włosy,
szczupłą twarz, lekko opaloną i pokrytą drobnymi piegami, zwłaszcza koło nosa i
na czole. Spytała jakby z troską o swój rower:
– Czy pan się zna na tym?
Ponieważ Tuchowicz nie zrozumiał dobrze, o co jej chodzi, uśmiechnął
się tylko, opuścił głowę i pracował dalej. Pośpieszył wyręczyć go Rozenblum;
powiedział z przekonaniem w głosie:
– O tak, on jest specjalistą od damskich rowerów...
Dziewczyna parsknęła śmiechem, wszyscy, choć nie wiedzieli, o
co chodzi, także śmiali się. Dziewczyna otrzymała niebawem swój rower. Podała Tuchowiczowi
rękę, który, ku jej zdumieniu, pochylił się i pocałował ją. Ten pocałunek tu,
na wysokości tysiąca metrów nad poziomem morza, na skraju drogi, w otoczeniu
oberwańców – musiał być czymś nad wyraz śmiesznym i zawstydzającym
równocześnie. Dziewczyna oblała się rumieńcem od trójkątnego wycięcia dekoltu
aż po krawędź ciemnych włosów nad czołem. Wskoczyła na siodełko i odjechała.
Oddaliwszy się trochę, nie oglądając się poza siebie, wyciągnęła rękę i pokiwała
żołnierzom na pożegnanie. Skwitowali ten jej ładny gest okrzykami: – Brawoo!... – i oklaskami. Potem wrócili do
swojej pracy i obgadywali znów dziewczynę, ale byli dla niej łaskawsi.
*
Życie w obozie internowanych stabilizowało się. Polegało to głównie
na tym, że wszystkie instytucje, z chórem obozowym włącznie, nabierały z wolna
cech trwałości i funkcjonowały coraz sprawniej. Ustaliły się czasy, pory,
zajęcia, także wzajemne niechęci i antypatie. Dyskusje polityczne przeniosły
się z umywalni do sypialni, gdzie mogły być toczone w warunkach bardziej
komfortowych i osiągały coraz wyższy poziom, chociaż, jak powiadał kapral-prawnik,
kosztem pewnych ustępstw ideologicznych. Mniej słyszało się wyzwisk na
Piłsudskiego i Dmowskiego, a więcej za to na Francuzów i Szwajcarów. Ci, którzy
pracowali, zaczęli mieć trochę pieniędzy, za które mogli kupować drobiazgi –
papierosy, żyletki, czekoladki i popełniać szaleństwa, na dość jednak
ograniczoną skalę. Ale jeńcy byli Polakami, którzy odznaczają się osobliwą
cechą – pomysłowością i obrotnością w robieniu interesów nawet w sytuacji na
pozór całkowicie niesprzyjającej. Niektórzy posiadali tę umiejętność rozwiniętą
w stopniu niewiarygodnym i budzili zdumienie Szwajcarów i zazdrość kolegów.
Mieli pieniądze, które pozwalały im na większe szaleństwa – urządzanie bibek u
jakichś życzliwych, starszych pań i zapraszanie tam dziewcząt. Wydawano teraz
przepustki na miasto, gdyż niektórzy, wśród nich także Tuchowicz, zapisali się
jako wolni słuchacze na wyższe uczelnie. Istniało zresztą sto sposobów, aby je
uzyskać.
Tuchowicz był właśnie na przepustce i siedział na ławce w
parku w towarzystwie porucznika Kurca, którego znał z kraju ze szkoły
artylerii. Był to jeden z tych obrotnych, ale przy tym sympatycznych chłopaków,
i Tuchowicz go dosyć lubił. Rozmawiali o tym, co się stało przedwczoraj, a co
za pośrednictwem radia było już wiadome wszystkim internowanym: na terenie
Anglii formowało się Wojsko Polskie. Nieco wcześniej radio ogłosiło, że polskie
formacje wojskowe na Bliskim Wschodzie odmówiły złożenia broni przed rządem
Vichy.
Było późne popołudnie. Dzieci bawiły się w wojsko. Przepasane
lśniącymi, ceratowymi pasami, uzbrojone w małe karabiny, szable i w hełmach z
papier-mâché, biegały między drzewami. Ich matki, siedzące na ławkach, robiły
na drutach swetry, podnosiły niekiedy oczy znad roboty, aby przekonać się, czy
dzieci nie zgrzały się albo nie zrobiły sobie czegoś złego. A dwaj Polacy,
ubrani w komiczne, zdewaluowane już, noszone z żałosną fantazją, francuskie
mundury, ci Polacy, którzy miesiąc temu skończyli właśnie drugą już na
przestrzeni roku wojnę – mówili poważnie o tym, że jeszcze nic straconego, że jeszcze
nie wszystko skończone. Znowu gdzieś, w jakimś miejscu na świecie, zbiera się
polska armia... Gadał właściwie tylko porucznik, ale prawdopodobnie Tuchowicz
także przyzwyczaił się już był do wojaczki, a może i polubił ją. Przed chwilą odbyli
taką oto, częściowo na migi prowadzoną rozmowę z jakimś staruszkiem, który przysiadł
się do nich i powiedział: – Polscy żołnierze – dzielni żołnierze, ale Polska –
kaput i Francja – kaput. Ale wy żyjecie i możecie tutaj pracować i zarobić
sobie pieniądze...