lutego 06, 2018

FRAGMENT KSIĄŻKI: Romans prowincjonalny i inne historie

FRAGMENT KSIĄŻKI: Romans prowincjonalny i inne historie

"Romans prowincjonalny i inne historie"
Kornel Filipowicz
Znak 2018

Tutejsze dziewczęta, jak wszystkie kobiety na świecie, nie były zdaje się ani łatwe, ani zbyt trudne do zdobycia. Wszystkie one podobne są w tym do siebie, że podlegają mniej więcej jednakowo głupiej skłonności do żołnierzy. Zwolennikiem takiej teorii był porucznik Fiłkowski, który często wypowiadał się z wielką sympatią na temat tej właśnie ich cechy. Utrzymywał, że nawet najporządniejsza dziewczyna, taka, co to nie ruszy się ani kroku z miejscowym amantem – pójdzie w najciemniejszą noc do parku z obcym żołnierzem, nie będzie mówić o ślubie ani pytać o nic. Bo każda kobieta - zdaniem porucznika Fiłkowskiego – przepada za przygodą, za czystym romansem i to, według porucznika, jest w kobiecie właśnie najpiękniejsze. Ta gotowość na ryzyko, to nieliczenie się z niczym ani z nikim. Co się tyczy rozmów na temat kobiet, to odbywały się jednak one na wielu różnych poziomach. Stanowisko, jakie reprezentował porucznik Fiłkowski, należało, bądź co bądź, do szczytów intelektualnych; inni mówili o tym daleko prościej. Byli tacy, co mniej gadali, ale było wiadome, że mają już znajomości. Kiedy zdążyli je zawrzeć i jak utrzymywali stosunki towarzyskie (i, jak mówiono, także inne), skoro tak niewielu udało się do tej pory dostać przepustki na miasto? Widocznie zawrzeć znajomość, jeśli się nie jest ostatnim ciemięgą, można w każdych okolicznościach. Oto na przykład jak poznał się Tuchowicz, uchodzący za niezgrabiasza w tych rzeczach, z dziewczyną, która jeździła na rowerze i była przedmiotem niezbyt wyszukanej adoracji jego kolegów.

Pewnego dnia, było to już po dwunastej w południe, jeńcy pracujący na szosie oczekiwali lada chwila przyjazdu samochodu ciężarowego, który przywieźć im miał obiad. Dziewczyna na rowerze pojawiła się tego dnia nieco później niż zwykle i widocznie śpieszyła się, gdyż przemknęła przed frontem wygłupiających się żołnierzy, kręcąc zapalczywie pedałami. Ale w miejscu, gdzie trzeba było zsiąść z roweru, zahamowała rozpędzony rower zbyt późno – i wywróciła się. Jej samej nic się nie stało, ale z koszyczka wysypały się zakupy, a jej śliczny, srebrzysty rower z wykręconą dziko kierownicą, zdeformowanym kołem i pogiętymi błotnikami znalazł się niespodziewanie w rękach zdumionego Tuchowicza, który okazał jednak błyskawiczny refleks i nie pozwolił mu lecieć dalej po usianej głazami skarpie. Jeńcy zbierali rozsypany makaron, gonili jabłka toczące się po drodze i wyławiali spośród kamieni drobne pieniądze, które wysypały się z portmonetki. Znosili to wszystko, podawali jej, gięli się w ukłonach i przykładali ciągle dwa palce do swoich wyblakłych i wymiętych, ozdobionych orzełkami beretów. Ci, co byli bliżej, mieli okazję pocieszać ją w nieszczęściu, podtrzymywać, strzepywać kurz z jej spódniczki. Tuchowicz tymczasem usiłował doprowadzić do porządku rower dziewczyny. Robił to z pewną, właściwą sobie powolnością, nie przejmując się radami i uwagami kolegów. Odkręcił przednie koło, wycentrował, potem naprostował skrzywiony pedał i błotniki. Dziewczyna stała i patrzyła na niego. Wydawała się mniejsza niż na rowerze, nawet bardzo mała. Miała czarne włosy, szczupłą twarz, lekko opaloną i pokrytą drobnymi piegami, zwłaszcza koło nosa i na czole. Spytała jakby z troską o swój rower:
– Czy pan się zna na tym?
Ponieważ Tuchowicz nie zrozumiał dobrze, o co jej chodzi, uśmiechnął się tylko, opuścił głowę i pracował dalej. Pośpieszył wyręczyć go Rozenblum; powiedział z przekonaniem w głosie:
– O tak, on jest specjalistą od damskich rowerów...
Dziewczyna parsknęła śmiechem, wszyscy, choć nie wiedzieli, o co chodzi, także śmiali się. Dziewczyna otrzymała niebawem swój rower. Podała Tuchowiczowi rękę, który, ku jej zdumieniu, pochylił się i pocałował ją. Ten pocałunek tu, na wysokości tysiąca metrów nad poziomem morza, na skraju drogi, w otoczeniu oberwańców – musiał być czymś nad wyraz śmiesznym i zawstydzającym równocześnie. Dziewczyna oblała się rumieńcem od trójkątnego wycięcia dekoltu aż po krawędź ciemnych włosów nad czołem. Wskoczyła na siodełko i odjechała. Oddaliwszy się trochę, nie oglądając się poza siebie, wyciągnęła rękę i pokiwała żołnierzom na pożegnanie. Skwitowali ten jej ładny gest okrzykami:  – Brawoo!... – i oklaskami. Potem wrócili do swojej pracy i obgadywali znów dziewczynę, ale byli dla niej łaskawsi.

*

Życie w obozie internowanych stabilizowało się. Polegało to głównie na tym, że wszystkie instytucje, z chórem obozowym włącznie, nabierały z wolna cech trwałości i funkcjonowały coraz sprawniej. Ustaliły się czasy, pory, zajęcia, także wzajemne niechęci i antypatie. Dyskusje polityczne przeniosły się z umywalni do sypialni, gdzie mogły być toczone w warunkach bardziej komfortowych i osiągały coraz wyższy poziom, chociaż, jak powiadał kapral-prawnik, kosztem pewnych ustępstw ideologicznych. Mniej słyszało się wyzwisk na Piłsudskiego i Dmowskiego, a więcej za to na Francuzów i Szwajcarów. Ci, którzy pracowali, zaczęli mieć trochę pieniędzy, za które mogli kupować drobiazgi – papierosy, żyletki, czekoladki i popełniać szaleństwa, na dość jednak ograniczoną skalę. Ale jeńcy byli Polakami, którzy odznaczają się osobliwą cechą – pomysłowością i obrotnością w robieniu interesów nawet w sytuacji na pozór całkowicie niesprzyjającej. Niektórzy posiadali tę umiejętność rozwiniętą w stopniu niewiarygodnym i budzili zdumienie Szwajcarów i zazdrość kolegów. Mieli pieniądze, które pozwalały im na większe szaleństwa – urządzanie bibek u jakichś życzliwych, starszych pań i zapraszanie tam dziewcząt. Wydawano teraz przepustki na miasto, gdyż niektórzy, wśród nich także Tuchowicz, zapisali się jako wolni słuchacze na wyższe uczelnie. Istniało zresztą sto sposobów, aby je uzyskać.

Tuchowicz był właśnie na przepustce i siedział na ławce w parku w towarzystwie porucznika Kurca, którego znał z kraju ze szkoły artylerii. Był to jeden z tych obrotnych, ale przy tym sympatycznych chłopaków, i Tuchowicz go dosyć lubił. Rozmawiali o tym, co się stało przedwczoraj, a co za pośrednictwem radia było już wiadome wszystkim internowanym: na terenie Anglii formowało się Wojsko Polskie. Nieco wcześniej radio ogłosiło, że polskie formacje wojskowe na Bliskim Wschodzie odmówiły złożenia broni przed rządem Vichy.


Było późne popołudnie. Dzieci bawiły się w wojsko. Przepasane lśniącymi, ceratowymi pasami, uzbrojone w małe karabiny, szable i w hełmach z papier-mâché, biegały między drzewami. Ich matki, siedzące na ławkach, robiły na drutach swetry, podnosiły niekiedy oczy znad roboty, aby przekonać się, czy dzieci nie zgrzały się albo nie zrobiły sobie czegoś złego. A dwaj Polacy, ubrani w komiczne, zdewaluowane już, noszone z żałosną fantazją, francuskie mundury, ci Polacy, którzy miesiąc temu skończyli właśnie drugą już na przestrzeni roku wojnę – mówili poważnie o tym, że jeszcze nic straconego, że jeszcze nie wszystko skończone. Znowu gdzieś, w jakimś miejscu na świecie, zbiera się polska armia... Gadał właściwie tylko porucznik, ale prawdopodobnie Tuchowicz także przyzwyczaił się już był do wojaczki, a może i polubił ją. Przed chwilą odbyli taką oto, częściowo na migi prowadzoną rozmowę z jakimś staruszkiem, który przysiadł się do nich i powiedział: – Polscy żołnierze – dzielni żołnierze, ale Polska – kaput i Francja – kaput. Ale wy żyjecie i możecie tutaj pracować i zarobić sobie pieniądze...
Copyright © 2016 Projekt: książki , Blogger