grudnia 19, 2017

Fragment książki: Smaki miłości

Fragment książki: Smaki miłości
Hollywood, Kalifornia
1934

Dała do zrozumienia, że przyjdzie na kolację z mężem. Zrobiła to z premedytacją, a zjawiła się sama, odgrywając rolę rozczarowanej żony, wzruszyła ramionami, udała poirytowanie. W wyobraźni przygotowywała się na ten moment, odkąd  dowiedziała się, że Gigi wyjeżdża z miasta. Zaplanowała wieczór tak, by skupić na sobie całą uwagę Tima.        
– Przypominałam o tym Alowi już tydzień temu – tłumaczyła się. – A jeszcze raz dziś rano. Doprawdy, nie wiem, gdzie on ma głowę.
Tim, w eleganckim czarnym garniturze, otoczony dymem papierosowym i aurą nonszalancji, nachylił się i pocałował ją w policzek. Od niepamiętnych czasów był siwy.         
– No cóż – powiedział. – Może później do nas dołączy.               
– Kto wie. Poszedł na jakieś ważne spotkanie.
Wygładziła dłońmi fałdy naelektryzowanej spódnicy, a potem, by zsunąć sweter z ramion, położyła torebkę na stolik. Z przyzwyczajenia przyniosła w niej złożony na pół maszynopis. Potrafiła przekonująco zagrać pilną uczennicę. Wiedziała, w jakich okolicznościach Tim poznał swoją żonę.
Tego wieczoru Gigi wraz z innymi gwiazdkami ze swojej wytwórni odbywała jeszcze tournée po centralnych stanach. Określenie gwiazdka pasowało do niej jak ulał – dopiero niedawno rozbłysła
i zaczęła jaśnieć. Jako szesnastolatka wyszła za Tima, który zakochał się w niej kilka lat wcześniej, kiedy jeszcze była dzieckiem. Mary Frances zazdrościła im intymnej relacji i wzajemnego oddania, wyobrażała sobie, że prowadzą wspaniałe życie, do którego nikt nie ma dostępu.
Jej też marzył się taki związek. Niekiedy przesiadywali z Alem do późna sam na sam, ale od jego powrotu do Kalifornii z każdym dniem w Mary Frances narastało poczucie osamotnienia
i rozdrażnienie, zaczęła się martwić, że to okazuje. W czasie podwieczorku dla żon pracowników wydziału jakaś kobieta w niebieskiej bluzce z szerokimi rękawami, z których jeden spływał na trzymany przez nią talerzyk, delikatnie zasugerowała, że Mary Frances i Al powinni założyć rodzinę. Powiedziała to takim tonem, jakby czytała z podręcznika, a Mary Frances wyobraziła sobie, że najbliższe czterdzieści lat spędzi, uczestnicząc w takich herbatkach. Teraz na samo wspomnienie tamtej sytuacji oblała się rumieńcem.
– Dobry Boże. – Tim spojrzał na nią znad menu. – Czerwienisz się. Denerwujesz się?
– Nigdy się nie czerwienię.        
– Nie zwróciłbym na to uwagi, gdybym nie był zaskoczony.      
– Daję wyraz nabytej we Francji otwartości – powiedziała.       
– Okazuję typowo kontynentalną swobodę obyczajową.          
– Tak czy inaczej, do twarzy ci z rumieńcami.    
– Nie prowokuj mnie, bo ani się obejrzysz, jak zacznę opowiadać historie o dziwkach z place d’Armes częstujących klientów ciastem i winiakiem.     
– Powinny mnie oburzyć dziwki czy to, że częstują ciastem?     
– To, że celebrują obiady. Ustawieni w kolejce chłopcy z wybałuszonymi oczami czekają, aż one zjedzą deser. Nie mogła uwierzyć, że się czerwieni.        
– Tęsknisz za Francją? – zapytał.             
– Och, tak.         
– To kraj, gdzie ludzie w trakcie posiłku koncentrują się wyłącznie na jedzeniu.
Powiedział to cicho i wrócił do czytania menu, a przecież i ona od wielu dni myślała o tym, jak intensywne życie prowadzą tutaj, w Kalifornii, gdzie każdy dzień zdawał się przepełniony po brzegi
i chronicznie brakowało czasu. Tim wiedział sporo i znał wszystkich. Znowu przeszedł ją znajomy dźwięczny dreszcz, ścisnęła serwetkę, by ukryć drżenie rąk.
Kelner podszedł, a Tim złożył zamówienie.
Przyniesiono im z baru dwa gibsony w szerokich kieliszkach z delikatnego szkła. Gin na kruszonym lodzie był zimny. Podano im ozdobione falbaną z ogórka trzęsące się pagórki galarety, poddające się naciskowi łyżek, i następną kolejkę mocnego ginu, otaczał ich aromat mięsa z rusztu
i brzęk srebra uderzającego o talerze, odległe odgłosy kuchennej krzątaniny, coraz bardziej uporczywe i chropawe, jak odgłosy żywego organizmu.
Głęboko zaczerpnęła powietrza i wreszcie oznajmiła, że ukazał się jej artykuł o Lagunie.
– Słońce i piasek. Właściwie to kolonia artystyczna. Trochę koloryzowałam, ale bądź co bądź to esej
z trzema ilustracjami, podpisany moim nazwiskiem. Tim uniósł kieliszek.           
– Za Mary Frances Fisher i jej pierwszą publikację.        
– M.F.K. Fisher. Piszę jako M.F.K. Fisher.           
– Naprawdę?   
– Moja matka podpisuje czeki samymi inicjałami. Niewiele myśląc, wysłałam tekst opatrzony trzema literami i nazwiskiem. Później redaktor o nazwisku Hanna poprosił listownie o spotkanie z panem Fisherem. W pierwszej chwili myślałam, że chodzi mu o Ala.             
– Coś podobnego.         
– Zaprosili na rozmowę pana Fishera.   
– Trudno mi uwierzyć, że na podstawie twoich tekstów wzięto cię za mężczyznę.
Zaśmiała się. Była kobietą o oszałamiającej, klasycznej urodzie: oczy o ciężkich powiekach, usta czerwone jak u lalki i regularne, wyraziste rysy twarzy. Śmiech tylko dodawał jej uroku, a bardzo łatwo było ją rozbawić.    
– Dobrze jest coś skończyć albo przynajmniej mieć takie poczucie – dodała. – I dostać zapłatę. Al tak się namęczył, by zdobyć posadę w Occidental, tak trudno dzisiaj o pracę, a jego poemat…
– Ach, ten jego poemat – przerwał jej Tim z westchnieniem.   
– Tak. No właśnie.         
– Wiecznie nie napisany poemat. Zaśmiała się znowu i nachyliła w jego stronę, a jemu spodobało się to, że ona nie owija w bawełnę. Lubiła się śmiać. Lubiła jeść i pić. Często myślał o tym, że musi lubić
i inne rzeczy. Choć Al był jego najbliższym przyjacielem, to towarzystwo Mary Frances sprawiało mu dziką przyjemność.               
– A co Al sądzi o M.F.K. Fisher? – zapytał.          
– Och, jeszcze o niczym nie wie. Przynajmniej na razie. Najpierw chciałam ci podziękować za pomoc.
Poczuł się tak, jakby wyciągnęła dłonie nad stolikiem i objęła jego twarz. Zorientował się, że nie wspomniała mężowi o tej kolacji.
Tim wpatrywał się w talerz, ostatni kęs leżał obok łyżki. Jego myśli podążały jedna za drugą.
Jak to możliwe, że osoba tak rozmowna zachowywała jednocześnie taki dystans? Zadała sobie tyle trudu, by spotkać się z nim w cztery oczy. Przyglądał się jej twarzy, a w jej spojrzenie na ułamek sekundy wkradła się niepewność. Tyle decyzji musiała jeszcze podjąć, tak wiele jeszcze przed nim skrywała.
– Masz ogromny talent – pochwalił ją. – Już to mówiłem.
Uniosła głowę, odsłaniając wspaniale zarysowaną, białą szyję.               
– Och, komplementów nigdy dość.
Nie zdziwiło go wcale, że dziękuje jemu, a nie ze swojemu mężowi, on sam zaczął pisać
i malować pod wpływem kuzyna, a nie ojca czy nauczyciela. Nigdy nie wiadomo, kto skrzesze w nas pierwszą iskrę. Al zawsze uważał, że pisanie to tylko kolejne obok rysowania, gotowania, rzeźbienia
i dziergania hobby Mary Frances, bo nie chciał, by żona z nim rywalizowała i – prawdę powiedziawszy – trudno było mieć mu to za złe.
Tim jeszcze raz pochwalił jej talent, dyscyplinę, warsztat literacki i spojrzenie na świat, dodając, że są do siebie bardzo podobni. Al, wykładowca akademicki, też ma swoje muzy i inspiracje, a Gigi gra w filmach, ale Tim i Mary Frances – dotknął jej dłoni – są zupełnie inni. Ona pracuje nad książką jedyną w swoim rodzaju. Zorientował się, jak banalnie to zabrzmiało, ale właśnie tak uważał. Powtarzał to
w myślach tysiące razy, kiedy przypatrywał jej się, jak ślęczała nad zeszytem, opowiadała mu jedną ze swoich historii albo pochylona nad kartką czytała mu na głos. Tego wieczoru oczekiwała, że okaże jej swój podziw, i właśnie tak się stało.
Czuł, jak z jej dłoni promieniuje energia, kiedy jej dotykał, stawiała mu delikatny opór – nagle zobaczył ją w zupełnie innym świetle i zaczął zastanawiać się, czy uprawia sport, gra na jakimś instrumencie, obgryza paznokcie, ssie kciuk, dotyka się czy używa perfum. Jego uważne spojrzenie taksowało jej ciało, nieustannie ją komplementował, ale jedyne, o czym mógł myśleć, to linia jej pleców, perfekcyjnie wkomponowana łopatka, miejsce, gdzie zaczynał się rękaw jej zielonej sukienki. Poruszyła nogami pod stolikiem, a on poczuł, jak jej uda elektryzują się w zetknięciu z tkaniną. Dostrzegł wszystkie szczegóły, przejrzał ją na wylot, ze wszystkich stron – na tym polegał jego talent. Już czas,
by to on ją zaskoczył.   
– Nie powiedziałbym tego, gdyby siedział z nami Al, mimo że to prawda, a on dobrze o tym wie. Jednak w jego obecności bym się powstrzymał.  
– A przy Gigi? – zapytała.           
– Och – westchnął, rozluźniając się i odchylając w tył.  
– Mówię jej o wszystkim.

Kelner podał jej pstrąga pod szklaną pokrywką. Oddzielił różowe mięso od ości, pokroił je na spore, nieregularne płaty, choć Mary Frances potrafiła przecież posługiwać się sztućcami. W restauracji takiej jak ta kelner miał obowiązek nadskakiwać damom, a one mu na to pozwalały. Tim podparł brodę koniuszkami palców. Rozbawiło go to, a może nawet rozśmieszyło, nie potrafiła go rozgryźć, miał słodkie błękitne oczy, niewinne jak u niemowlaka. Po rybie podano przepiórkę en papillote,
z pękniętego pergaminu wydobywał się intensywny aromat siana, usta Mary Frances zalśniły od tłuszczu i wina. Zapomniała o Alu, Gigi, komentarzach, jakie wywoła później ten wieczór, i zajęła się wyłącznie jedzeniem.
To prawda, znała się na sztuce, potrafiła pisać, była piękna, inteligentna i kłębiły się w niej inne, wciąż kształtujące się talenty, ale właśnie w tym była naprawdę dobra. Jadła powoli, po chwili odsunęła się od talerza, na jej twarzy pojawił się wyraz rozkoszy. Zawsze miała ochotę skosztować czegoś jeszcze.

Rukiew z cytryną, kawałek ciasta, gorzka kawa i resztka wina. Kiedy wychodzili, było już późno, ale
w restauracji wciąż siedziało mnóstwo rozpromienionych gości, jakby znaleźli się w miejscu, gdzie czas płynie innym rytmem. Mary Frances zakręciło się w głowie. Ich spotkanie kilkakrotnie dobiegało już końca, nadarzyło się już tyle okazji, by dalszą część planu odłożyć na kiedy indziej albo się wycofać. Teraz musieli wracać, zdążyła przekazać Timowi dobre wieści i mu podziękować, ale potem wieczór utkwił w martwym punkcie. Na co jeszcze czekała?
Tim pomógł jej włożyć sweter i wygładził go na ramionach, niechętnie odrywał palce od karku i ciemnego splotu jej włosów. Parkingowy podjechał jej chryslerem i wysiadł, podając im kluczyki. Kiedy wzięła Tima pod ramię, ich dłonie się spotkały.
Znowu przypomniała sobie o popołudniowej herbatce, eleganckim saloniku i gospodyni
w białych rękawiczkach. Jedna z żon grała na wiolonczeli, inna opowiadała o rocznym pobycie
w Chinach, kolejna rozprawiała o zamiłowaniu do brydża, zachęcając pozostałe, by się zebrały i założyły klub. Żadnej z nich nie obchodziło, czym zajmuje się Mary Frances, a nawet gdyby ją zapytały, skłamałaby.
Tim nachylił się, by pocałować ją w policzek.
– Odwiozę cię do domu – zaproponował. Mary Frances przywarła do jego ramienia.
– A co potem? Kto ciebie odwiezie?     
– Szkoda, że nie mieszkamy tak blisko, żebym mógł wrócić piechotą.   
– A wtedy co byśmy zrobili? Wciąż czuł ciepło na policzku dotkniętym lekko przez jej usta.       
– Mary Frances – powiedział. – Wspaniale, że Al musiał pracować dziś do późna.          
– Tak, myślę, że pracował.         
– Możesz mu przekazać, moja droga, że wszyscy dziś długo pracowaliśmy.
Otworzył przed nią drzwi chryslera i pomógł jej usiąść za kierownicą, fałdy zielonej sukienki musnęły nogawkę jego spodni. Podniósł rąbek materiału zwisający do samej ziemi i potarł go między palcami.
– Tim? – powiedziała.
On życzył jej dobrej nocy, a może tylko mu się wydawało. Sporo wypili, tyle rozmawiali. Jej twarz zwrócona ku niemu w oknie samochodu teraz straciła kontury opromieniona światłem
z otwartych drzwi restauracji, Mary Frances wyglądała tak, jakby płynęła w płytkiej wodzie unoszącej jej szmaragdową sukienkę.
Tim zwrócił uwagę na parkingowego dopiero wtedy, kiedy ten dotknął jego łokcia, pytając:
– Proszę pana, przyprowadzić pański samochód? Był chłopcem, nawet jeszcze się nie golił, na mankiecie marynarki miał tłustą plamę.
Tim poklepał go po plecach, czując przypływ energii. Uwielbiał kobiety. Uwielbiał i swoją żonę, i Mary Frances w intensywnie zielonej sukience, jej lśniące usta i płynące z nich inteligentne słowa. Kochał Gigi, ale teraz cieszył się, że wróci do pustego domu. Chciał tam pobiec.  
– Sam po niego pójdę.
 Wzdłuż Wilshire szedł na parking przeznaczony dla gości restauracji. Przez chwilę próbował nadążyć za tylnym, kremowym zderzakiem chryslera.

W Hollywood zapadała noc, ale światła wytwórni Paramount chwytały ją i odpychały ku niebu, Tim pędził wzdłuż Mulholland, a miasto wznosiło się i opadało niczym wielkie połyskujące morze,
aż wreszcie zanurzył się w Laurel Canyon, gdzie domki tuliły się do pogrążonego w ciemności zbocza. Ten należał do kochanki producenta, następny do tancerki z zespołu baletowego, włączone lub wyłączone światło na ganku i pojedynczy sygnał telefonu świadczyły o konszachtach mężczyzn z ich kochankami, o ich ciemnych sprawkach, w Hollywood bowiem nigdy nie zapadała noc dość głęboka, by stanąć na przeszkodzie wielkim planom i występkom urągającym moralności.
Mieszkał tu tylko ze względu na Gigi.
Obiecał jej, że w Kalifornii zostanie gwiazdą filmową i – Bóg mu świadkiem – zagra sekretarkę Barrymore’a w jego kolejnym filmie. Jej gwiazda miała wznosić się na firmamencie, a Gigi dostawać coraz lepsze role, zagrać żonę, dziewczynę, matkę dzieciom. Idąc podjazdem do ich białego, przysadzistego domu, czuł się tak, jakby wkraczał na plan filmowy, gdzie niewidoczny sztab ludzi haruje w pocie czoła, by dekoracje nabrały pozoru trwałości i realności.
Zostawił kluczyki na stoliku w holu obok wazonu z bukietem tulipanów, które od wyjazdu Gigi przywiędły i zmizerniały. Obok rzucił marynarkę, krawat i spodnie, a koszulę zdjął przez głowę. Mógł uprzątnąć ten bałagan rano albo zdać się na pokojówkę. Póki był tu sam, nie miało to żadnego znaczenia.

Obudziło go podwójne stuknięcie w próg sypialni – to był odgłos kobiecych butów upuszczonych
na podłogę, jeden po drugim.
– Nie śpij, bo cię okradną – szepnęła. Zapalił światło.   
– Mary Frances? Wszystko w porządku?            
– Drzwi były otwarte. Weszłam bez pukania.
Jego ciało o wydatnych żebrach, pełne zagłębień, szczupłe, ale nie wiotkie, tonęło
w poduszkach. Wprawdzie jako uczestnik dwóch wojen nauczył się, że należy bezustannie zachowywać czujność, ale jej widok go zaskoczył. A ona zaskoczyła samą siebie.
Kładąc torebkę na komodzie, uświadomiła sobie, jakie to niedorzeczne, że wciąż ma przy sobie złożony na pół maszynopis. Nie przychodziło jej do głowy żadne sensowne wyjaśnienie: przecież mieszkała daleko stąd, na wzgórzach, tam czekał na nią mąż. Nareszcie wieczór osiągnął punkt kulminacyjny. Przyjechała tu tylko z jednego powodu.
Zdjęła zegarek i odłożyła go na komodę.
Tim nie spuszczał jej z oczu.
– Masz rację – przyznał. – Nigdy się nie czerwienisz.    
– Przecież mówiłam.    
– Moja droga, która to godzina? Wyglądasz jak dziewczynka, która już dawno temu powinna spać.
A więc rzucił jej wyzwanie.        
– Mary – wyszeptał. – Nie.
Odwróciła się, jej palce odnalazły zamek sukienki i zaczęły go rozsuwać ząbek po ząbku. Miała nadzieję, że nie wygląda tak idiotycznie, jak się czuje, ale wiedziała, że nie ma innego wyjścia. Musiała się przekonać, czy on jej naprawdę nie chce, jeśli cokolwiek miało się między nimi wydarzyć, to właśnie teraz, a gdyby wszystko zrujnowała, to, do cholery, mówi się trudno.
Poczuła, jak za jej plecami łóżko ugina się pod ciężarem Tima, a potem między udami poczuła muśnięcie opuszków jego palców.
Zniknął w jej ustach.

Nikomu o tym nie powiedzą. Rano, u progu nowego tygodnia, Tim z bukietem wyjdzie po Gigi na Union Station. Obładowany jej bagażami będzie przedzierał się przez gromadkę dziewcząt o farbowanych, falowanych włosach – każda jak orchidea o mięsistych, jaskrawych płatkach, z objuczonym mężczyzną u boku. Zabierze Gigi do domu. Ona usiądzie przy fortepianie, krzyżując kostki, i zapyta go, co grywał, kiedy jej nie było.
Ten moment stanie mu przed oczami: tęsknił za nią, zawsze ją kochał, ale czasem przez przypadek popełniamy głupstwo. Wyzna, że pod jej nieobecność zdarzyło się coś dziwnego, i wyobrazi ją sobie skąpaną w świetle na zdjęciu z Eddiem Cantorem, w ciężkiej blond peruce, która skrywa jej ciało przed obiektywem kamery – niewolnica z haremu, z odchyloną głową, z twarzą zatrzymaną
w kadrze, wyniosła jak rumak, Gigi należąca tylko do niego, od kiedy skończyła trzynaście lat. Opowie jej o przedziwnym wydarzeniu, jakie miało miejsce pod jej nieobecność – ich przyjaciółka Mary Frances w środku nocy zjawiła się w jego łóżku – a kiedy tylko to z siebie wyrzuci, nad ich głowami coś pęknie
i zaleje ich fala gorącego światła.
Ona położy drobną, alabastrową dłoń na jego ręce, zapewniając go, że nic takiego się nie stało. Wtedy on zauważy, że nawet nie zdjęła kapelusza, ale ściągnęła obrączkę ze szczupłego, jasnego palca, a bukiet lilii o pudrowym zapachu coraz bardziej jej ciąży. Zabraknie mu słów.
Teraz jednak wydawało mu się, że to Mary Frances spija słowa z jego ust. Po tym, jak zjadła wszystko do ostatniego kawałeczka, syta, pijana i wilgotna szepcze mu do ucha, co i jak chciałaby z nim zrobić, mocno do niego przywiera, on odczuwa siłę jej nóg, ich mocny uścisk, choć ona nie milknie, on nie pojmuje ani słowa, ale coś w nim pęka. Jej halka ślizga się po jego skórze, a on wreszcie rozbiera Mary Frances i oboje są nadzy.
Niewiele rzeczy Mary Frances uważa za tak naturalne jak nagość, ale teraz patrzy w dół,
w przestrzeń pomiędzy nimi, nie starcza jej śmiałości, by spojrzeć mu w twarz, dlatego próbuje odnaleźć sens w jego ciele, jej wzrok szuka miejsc, w których poszczególne elementy do siebie przylegają, układając się w funkcjonalną całość, przypomina jej się ryba filetowana przez kelnera, czyż to nie cud, że można zajrzeć do wnętrza? Właśnie tak chce patrzeć na Tima. Boi się kolejnego pragnienia.
Strach maluje się chyba na jej twarzy, bo Tim z niepokojem pyta: „Co?”, nic więcej nie chce mu przejść przez gardło, nie potrafi dokończyć: „Coś nie tak?”, „Co się dzieje?”, wszystkie te pytania wydają się nie na miejscu, chciałby je zadać, ale się waha, nic do niej nie dociera, nic nie może wypełnić przestrzeni, która teraz się rozrasta, rozpycha między nimi. Och, niech to szlag – myśli ona. – Niech
to szlag. Mimowolnie wydobywa z siebie głos, ale zanim zdąży wyznać mu miłość, jego usta spadają na jej wargi, zakrywają je, opatrzność nad nią czuwa, przecież nie dlatego zapragnęła Tima, że go kocha, to nie miłość kazała jej zawrócić na ciemnej autostradzie i przywiodła ją ku tej chwili, tylko nieposkromiony apetyt, bezwzględny, nieznoszący sprzeciwu, równie rzeczywisty jak miłość, ale znacznie niebezpieczniejszy.
Teraz ona myśli tylko o jednym: Nie przestawaj, nie przestawaj. Nie przestawaj.

Wyszła, kiedy on jeszcze spał, maszynopis wyjęła z torebki i zostawiła obok jego marynarki w holu. Sprowadziła auto z podjazdu na luzie i dopiero potem zapaliła silnik, a światła włączyła, kiedy zbliżyła się do głównej drogi, pędem przejechała przez kanion do należącego do jej rodziny letniego domku
w Lagunie, gdzie – jak poinformowała Ala – zamierzała spędzić całą noc. Dziwne – wszystko potoczyło się tak naturalnie. Kiedy otworzyła drzwi i okna, zapach eukaliptusów i zeszłorocznych popiołów uderzył ją jak pięść.
Na regale na poddaszu leżała kartonowa teczka z bez mała pięćdziesięcioma sonetami, tyle razy je czytała, kartki pomięły się i pozaginały, bo nie rozstawała się z nimi przez całą zimę przed zaręczynami, kiedy Al był daleko, uczył angielskiego w szkole z internatem w Wyoming. Wyznał jej,
że pisał do niej długimi, mroźnymi nocami, póki nie wypaliły się świece, a atrament nie zamarzł
w kałamarzu. Sonety nie były o niej, tylko dla niej. Przez papier wyczuwała emocje piszącego, nawet jeśli nie potrafiła ich nazwać. Pragnęła, by i ją przepełniły.
Była leniwą studentką, kiedy się poznali, uczyła się w szkole letniej na Uniwersytecie Kalifornijskim, ale jej listy były tak żarliwe, że kiedy Al przyjechał do niej w czasie przerwy bożonarodzeniowej, natychmiast chciał się żenić, a potem zabrać Mary Frances z Kalifornii do Francji, do Dijon, gdzie dostał trzyletnie stypendium. Kiedy po raz pierwszy się pocałowali, ona wpadła w jego ramiona, podłoga zakołysała się pod nią jak pokład statku. Miała dwadzieścia jeden lat.
Francja to była bajka, przygoda, przedłużony miesiąc miodowy. Al studiował, więc mieli tylko tyle, ile przysyłali im jej rodzice, Rex i Edith. Alowi nie starczało czasu na własną twórczość, choć uczył się po to, by zostać pisarzem. Może dlatego, zamiast poświęcać czas na naukę profesji, lepiej od razu się nią zająć. Mamy tak niewiele czasu.
To właśnie do domku letniego w Lagunie wrócili z Alem z Dijon i tam spotkali Tima i Gigi.
Zaczęło się od niewielkiego trzęsienia ziemi. Kiedy minęło, na wysypanej żwirem drodze zobaczyli Gigi w letniej, kraciastej sukience z powiewającymi na wietrze wstążeczkami, które oplatały jej szyję. Za jej plecami na przechylonym słupie wysokiego napięcia z kabla wystrzeliły z sykiem iskry,
a nadchodząca Gigi wyglądała tak, jakby wyładowanie elektryczne obudziło ją do życia. Mary Frances zauważyła, że Al wypina pierś. Ona wyprężyła się jeszcze bardziej.         
– Dobry Boże, oto i cała Kalifornia – przywitała ich Gigi. Wypuściła z rąk na ziemię resztki porcelanowego pieska.          
– Dillwyn i Gigi Parrishowie. Dillwyna nie było. Cała trójka spojrzała na ganek z ozdobną balustradą.
– Timmy! – zawołała.
Od tamtej chwili nie rozstawali się z Parrishami, którzy wynajmowali sąsiedni dom, podczas gdy Tim remontował inne, jeden w Lagunie, a drugi w Laurel Canyon. Był starszy od nich, zajmował się sztuką, wcześniej prowadził restaurację, a przed wielu laty opublikował powieść i ilustrował kilka poczytnych książeczek dla dzieci napisanych przez swoją siostrę. Miał koneksje w Nowym Jorku
i Hollywood. Zlecił Alowi malowanie ogrodzeń i wtedy razem wpadli na pomysł scenariusza. Mary Frances pamiętała wieczory, kiedy gadali nad butelką wina, przy zapalonym kominku, za oknami świstał wiatr, a Gigi wisiała nad nimi niczym kryształowy żyrandol. Mary Frances często wydawało się, że zaczęła pisać tylko po to, żeby nie dać o sobie zapomnieć.
Dobrze wiedziała, że Al po wykonaniu zlecenia z ulgą wrócił do życia uczelnianego, jesienią dostał bowiem pracę w Occidental College. Po raz ostatni widzieli się Parrishami kilka miesięcy wcześniej, pod koniec lata, tuż przed przeprowadzką do Eagle Rock.
Mary Frances tęskniła za tym domem. Wychowała się, niemal dosłownie, przy długim stole stojącym nad brzegiem morza. Salony i kucharki, herbatki i przyjęcia w mieście równoważyło lato spędzane na myszkowaniu wśród nadmorskich skał z siostrami Norah i Anne – miały stopy czarne od szlamu i brzuchy pełne ryb złowionych w sieci przez ich brata Davida. Laguna Kennedych. Przyjechała tu z nadzieją, że rodzinne miejsce podpowie jej, jak odnaleźć drogę w labiryncie.
Z wysmaganego wiatrem ganku przeszła ścieżką porośniętą szałwią na skalisty brzeg oceanu. Było jeszcze chłodno, łukowata plaża wydawała się całkiem opustoszała, a szeroki neon hotelowy na wybrzeżu raz po raz zapalał się i gasł. Usiadła na najniższym stopniu, ze stopami w piasku i wpatrywała się w fale uderzające o brzeg.
Słysząc odgłos kroków za plecami, odwróciła się i zobaczyła inną parę, którą widywali tamtego lata. Każdego popołudnia na kocu przesiadywał mężczyzna w obcisłym stroju plażowym, a kobieta ubrana jak pielęgniarka wcierała olejek w masywne opalone plecy swojego towarzysza. Teraz, mijając Mary Frances przycupniętą u dołu schodów, przerwali rozmowę i podjęli ją, dopiero kiedy się oddalili.
Latem mężczyzna obserwował ją, jak wychodziła z oceanu, siedział, obejmując rękami kolana
i mrużył oczy, kiedy raziło go słońce. Codziennie, idąc w stronę schodów, przechodziła obok nich
w mokrym kostiumie kąpielowym, prawie naga, a nieznajomy uporczywie się w nią wpatrywał. Pewnego dnia się odwróciła, popatrzyła mu prosto w oczy, wytrzymała ciężar jego spojrzenia. Wtedy zza niego wychynęła kobieta, wbiła zęby w jego pulchną dłoń jak suka przywołująca do porządku niesfornego szczeniaka, a on się zaśmiał, odwrócił się do niej, uśmiechnął i zaczęli rozmawiać. Mary Frances zgasła jak światło w oddali.
Teraz mężczyzna szedł wzdłuż krawędzi wody, tak by krople go nie dosięgły, jego towarzyszka pół kroku za nim, w szarym płaszczu na guziki, z założonymi rękami. Po chwili strzepnęła pyłek z rękawa jego swetra. Mary Frances już nie przechodziła obok ich koca, nastała zima i zapanował chłód, ale oni pomimo innej pory roku byli tacy jak zawsze.
Wkrótce Mary Frances miała wspiąć się po schodach na klif, a potem zasnąć na wąskim łóżku na poddaszu, następnego dnia zamierzała wrócić do Ala, a on nie zauważyłby niczego niepokojącego w jej wypoczętej twarzy, opalonej przez poranny wiatr. Na kolację przygotowałaby danie tak skromne jak posiłki, które jadali zazwyczaj we Francji, a potem przy kominku wypiliby resztkę dobrego koniaku. Al otworzyłby książkę, którą wspólnie czytali, Moby Dicka, a wielki biały wieloryb zabrałby ich
z powrotem na pełne morze.
Z całym zdecydowaniem, z butami w ręku domagała się tylko jednej jedynej nocy. Wydawało jej się, że po powrocie do Eagle Rock jej życie wskoczy na właściwy tor, że rozmyją się kontury, a ona sama już nie będzie wiedziała, czy wydarzenia tamtej nocy były jej dziełem czy może tylko z bardzo bliska obserwowała ich bieg.

Kiedy wróciła do Eagle Rock, Al zajmował się tym, co tak absorbowało go od początku ich małżeństwa, czyli pisaniem. Rano wychodził na zajęcia, wpadał na lunch, przynosił butelkę mleka, zjadał jajko sadzone na żytnim chlebie, całował ją w policzek przed powrotem na uczelnię i tyle go widziała do kolacji.
Jego maszyna do pisania dyktowała rytm domowego życia. Mary Frances myła naczynia, wieszała pranie, brała kąpiel, a jednostajne, mechaniczne staccato dobiegające od jego biurka
w sąsiednim pokoju wprawiało w drżenie szprosowe okna. Bała się tego, co mogłoby wypełnić jej głowę zamiast dźwięcznego stukotu klawiszy i odgłosu wkręcania kartki między wałki.
W Dijon Al bujał w obłokach, nawet po ślubie nie potrafiła odgadnąć jego myśli. Niekiedy zamierał na kilka minut, podkurczał szczupłe nogi pod krzesłem i wyglądał przez to samo okno, przy którym siedziała i ona. Czarna kawa, fajka, nieruchome klawisze maszyny do pisania, on wpatrzony
w omszałe dachy miasta, zupełnie jej nie dostrzegał. Nie lubiła, kiedy pracował w domu, bo wtedy wydawało jej się, że pomimo pozornej bliskości jej mąż przebywa bardzo, bardzo daleko. Wolała wyobrażać go sobie, jak przesiaduje w kawiarni na placu, nie zwracając uwagi na otaczających go ludzi, nawet na śliczne dziewczyny.
Zdejmowała aksamitne domowe pantofle i zakładała nogę na nogę, próbując ściągnąć na siebie jego uwagę. Koniuszkiem pióra postukiwała o zęby, mąciła ciszę cichymi cmoknięciami. Zwracała twarz ku słońcu, odchylała się na oparcie krzesła, zamykała oczy, ale w głowie krzyczała wściekle, wzywając go, by się do niej odwrócił. Wreszcie zrywała się z krzesła, a książka, którą trzymała otwartą na kolanach, spadała z trzaskiem na podłogę.
Dopiero wtedy Al reagował.     
– Kochanie – mówił, sięgając do kieszeni. – Dziś czwartek, prawda?
Wkładał jej w dłoń jakiś drobiazg kupiony na targu, dwa guziczki z kości słoniowej, woreczek
z lawendą albo szylkretowy grzebień do upinania włosów. Co czwartek dawał jej jakiś prezent na pamiątkę ich spotkania, a ona, obracając w dłoni byle świecidełko, czuła się tak, jakby sama je sobie zrobiła, kiedy wytężając całą siłę woli, wyrwała go z wzniosłego zamyślenia.
On się do niej uśmiechał, głaskał ją palcami po policzku i znowu wszystko było w porządku.
Teraz płoszył ją dzwoniący telefon, niepokoiło pukanie listonosza. Snuła się w korytarzu pod jego gabinetem – krzesło Ala, czarna maszyna do pisania Ala, poemat Ala, resztki wątłego światła padające na biurko – czekając, na aż on pozwoli jej wejść.          
– Kochanie – odezwał się – zrobiło się już tak późno?
Gestem przywołał ją do siebie. Oboje spojrzeli na bałagan na biurku: karteluszki z zapiskami, pełna popielniczka, rosnąca sterta rękopisów, o których pokazanie nie miała już zamiaru więcej go prosić. Mogłaby zakryć to wszystko kawałem płótna, spakować walizki i wyjechać na południe – do Meksyku albo z powrotem do Francji – i wrócić tu na wiosnę. Pewien chłodny świąteczny dzień spędzili na planowaniu wyjazdu do Algierii, choć dobrze wiedzieli, że to czyste mrzonki. Teraz też potrzebowała takiego planu, całej serii planów, takich, jakie niegdyś snuli wspólnie z Alem.    
– Kolacja? – zaproponowała.
Westchnął. Ze zmierzwionymi blond lokami wyglądał tak uroczo.          
– Oczywiście.
Zajął swoje miejsce przy kuchennym stole, a ona zapałką zapaliła stojącą obok niego świeczkę. Kiedy się krzątała, wydawała mu się równie odległa jak latawiec, który odfrunął za daleko, by go złapać. Niekiedy, odrywając się od biurka, nie potrafił sobie przypomnieć, czego ona od niego oczekuje, jak należy zagrać rolę męża.
Z szafki wyciągnęła mały kieliszek i butelkę sherry i postawiła je przy jego łokciu.          
– Co ja bym bez ciebie zrobił? – powiedział, ale ona nawet się nie odwróciła.
Zasłonił oczy dłońmi. Lubił wsłuchiwać się w kuchenną krzątaninę, skrobanie noża o deskę
i głuchy odgłos krojenia warzyw. Ten rytuał zainicjowali w ostatnich tygodniach we Francji, w ich mieszkanku panował taki ziąb, że Mary Frances gotowała kolację w płaszczu, oboje wtedy milczeli. Dopiero później, kiedy wtuleni w siebie przed piecem węglowym siedzieli nad wspólnie czytaną książką, zaczynali rozmawiać. Odkąd jednak Al spędzał całe dnie przy biurku, obecność Mary Frances zaczęła go przytłaczać.
Jego rodzice nie okazywali sobie zażyłości. Ojciec nigdy nie przyglądał się matce, jak gotowała ziemniaki i wielkie kawały mięsa, nie potrafił usiedzieć bezczynnie: czytał gazetę, słuchał radia, jadł,
a potem zabierał się do jakiegoś innego zajęcia. Al i jego brat Herbert nie pozwalali matce próżnować, potrzebowali jedzenia jak paliwa. Ojca absorbowały sprawy kościoła, codziennie odwiedzały ich grupki parafian. Wspólnota. Wspólnotę rodzice przedkładali nad wszystko.
A teraz Al czuł się wykorzeniony, został sam z Mary Frances i jej rodziną.          
– Wiesz – powiedział. – Larry twierdzi, że synek Fay mniej daje w kość, od kiedy zaczął mówić. Więcej słów, mniej krzyku. Może moglibyśmy kiedyś ich zaprosić.
Mary Frances się zaśmiała. Z Larrym znali się od niepamiętnych czasów.            
– Fay też?          
– Przecież ją uwielbiasz.             
– Uwielbiam Larry’ego. Ją zaledwie lubię.
Mary Frances usuwała błonki spomiędzy cząstek pomarańczy, gromadząc sok w misce. Jej nadgarstek zginał się miarowo. Kuchnię wypełnił cytrusowy aromat.              
– Wątpię, by zdecydowali się na kolejne dziecko – oznajmił Al.
Ostrze noża zatrzymało się na ułamek sekundy, ale po chwili wróciło do rytmicznej pracy.
– Och, czy nie dość jest dzieci na świecie? Najwyraźniej Fay ma już pełne ręce roboty.
Al nic nie odpowiedział. Odwróciła się.
– Najwyraźniej – powtórzył. Zakołysał kieliszkiem z sherry.
Dzień wcześniej z listu od matki dowiedział się, że napromienianie nie zmniejszyło cierpienia ojca, a nowotwór się nie wycofuje. Leczenie przez krwiobieg jest o wiele skuteczniejsze. Herbert wciąż jest w Chinach. Nic nie wskazuje na to, by planował ożenek i powrót do domu.
Za kuchennym oknem przemykał wieczór, świece podświetlały od dołu twarz Mary Frances, uwydatniając zarys jej szczęki. Zamarła, kiedy wspomniał o dzieciach, choć napomknienie było zawoalowane, a może źle odczytał jej reakcję. Doszedł do wniosku, że to on powinien poruszyć ten temat.
Wstał, wyciągając koszulę ze spodni.    
– Pójdę się umyć – oznajmił i wyszedł do łazienki.
Tłuszcz na patelni się spalił i sczerniał. Mary Frances doskoczyła do naczynia i chwyciła je przez ścierkę, wytarła kawałkiem gazety i zaczęła gotowanie od nowa, tym razem nie spuszczając kuchenki
z oczu. Podsmażyła cebulę i czosnek na złoto i posiekała kilka bladych listków estragonu rosnącego
w doniczce na parapecie. Intensywny świeży zapach przywodził na myśl wiosnę.
Wiosną w Dijon, podczas wspólnej górskiej wyprawy pod auspicjami Klubu Alpejskiego, starsze panie bez przerwy beształy ją za niepewne stawianie kroków i raczkującą francuszczyznę: la petite violette, violette américaine. Z irytacją spoglądała na Ala, a on się śmiał. Daleko jej było do delikatnego kwiatuszka. Gdy zatrzymywali się na posiłek, zamawiała suflet albo móżdżek cielęcy, potrawy
z wątróbki albo szpiku i tyle mocnego wina, że wzbudzała powszechne rozbawienie. W drodze do domu ich towarzyszki dały jej spokój.
Gdyby teraz przyszła jej ochota na móżdżek cielęcy, to nie wiedziałaby nawet, gdzie i za co go kupić. Żywili się wyłącznie warzywami, książkami, tytoniem i ciszą. Zblanszowała i posiekała pęczek szpinaku. Ubiła jajka z estragonem i jeszcze raz rozgrzała patelnię. Przyrządziła sałatkę z awokado
i pomarańczy. Podała butelkę piwa i chleb. Na dzisiaj tyle powinno wystarczyć.
Jej matka zawsze mogła liczyć na kucharzy oraz obfite spiżarnie i lodówki, ale we Francji nie było miejsca na przechowywanie zapasów i Mary Frances nauczyła się wykorzystywać to, co akurat miała pod ręką. Al też wyniósł z tego lekcję, nie oczekiwał, że ona otoczy go troską, poda mu codziennie mięso z ziemniakami, ciasto i kawę, zrozumiał raczej, że bycie razem polega na dawaniu i braniu. Rozmowie. Chwyciła patelnię przez ścierkę i wsunęła pod ruszt. Od jakiegoś czasu właśnie takie rozmowy z Alem wydawały jej się najbezpieczniejsze.
On wrócił do kuchni i zapytał, czy ma ochotę na drinka u Parrishów. Mary Frances oparła się
o kuchenkę. On trzymał zaproszenie.  
– Gigi nie wyjechała? – zapytała.            
– Na pewno już wróciła. Przyjęcie powitalne? – Al uderzył zaproszeniem o dłoń. – Za długo ich nie widzieliśmy.
– Tak – odparła. – To prawda.
Jak mogła być taka naiwna. Oczywiście wciąż będą wspólne drinki, kolacje, wyjścia do kina czy karty z Parrishami, ale czymkolwiek był ten gwałtowny rozbłysk, który pojawiał się, kiedy ich oczy spotykały się nad stołem, więcej go nie zobaczy, ponieważ nie był dla niej wystarczający. Nie potrafiła zadowolić się namiastką ani zrezygnować.

Momentalnie jej myśli zwróciły się ku przeszłości, poczuła pod palcami skórę Tima, jakby jej naprawdę dotykała, choć jej dłonie szukały właśnie ostatniego noża w pełnym wody zlewie. Podstawowe odruchy ją zawodziły. Wyciągnęła frittatę z piekarnika, ukroiła sobie i Alowi trójkątne kawałki, polała sosem sałatkę, otworzyła piwo i nakryła do stołu. Al podziękował skinieniem głowy. Cóż im pozostało? Nachylili się nad posiłkiem i jedli.
Copyright © 2016 Projekt: książki , Blogger