„Marzycielki” Jessie Burton to reinterpretacja klasycznej baśni
braci Grimm „Stańcowane pantofelki” - jednej z ulubionych z czasów dzieciństwa
autorki. Po przeczytaniu jej jako dorosła kobieta, Burton uznała jednak, że
wiele z zawartych w niej wątków właściwie jest nie do zaakceptowania.
Postanowiła więc ją przepisać. Po swojemu. Dając bohaterkom odrębne pasje, charaktery
i talenty. Najciekawszy zabieg, na jaki się zdecydowała dotyczy postaci mężczyzny,
który w oryginale przybywa by ratować księżniczki. W opowieści Burton koniec
jest zdecydowanie bardziej feministyczny.
Cała opowieść Burton została stworzona w duchu
siostrzeństwa, kobiecej solidarności i poczucia siły. Nie ma tu bierności, z jaką
zwykle mamy do czynienia w bajkach dla dziewczynek. Nie ma oczekiwania na
księcia. Te księżniczki aktywnie działają na rzecz własnego szczęścia. Wiedzą
czego chcą, mają swoje zainteresowania, są dobre w tym co robią i nie mają
zamiaru z tego rezygnować tylko dlatego, że ich ojcu się to nie podoba. Walczą
o siebie - solidarnie. Tworzą niezwykły zespół, cudowną dziewczyńską wspólnotę.
„Marzycielki” to piękna historia dziewczęcej odwagi i walki o niezależność. Opowieść
o sile wyobraźni, potędze umysłu i starciu między marzeniami a rzeczywistością.
Ciekawym wątkiem w opowieści jest sprzeciw wobec woli
rodzica. Narratorka zdecydowanie wspiera czytelników w myśli o wytyczaniu
własnych granic i bronieniu swojej niezależności. Nawet jeśli oznacza to bunt
wobec ojca. Nawet rodzic nie ma bowiem prawa ograniczać naszych praw, kiedy nie
ma ku temu właściwych powodów. Nie ma
prawa krzywdzić swoich dzieci, nawet wtedy, gdy pozornie robi to z powodu
troski o ich bezpieczeństwo.
Podoba mi się podjęcie trudniejszych wątków, takich jak
śmierć matki. Kobiety, która wolała żyć krócej, ale na własnych zasadach.
Zrozumienie tego przez jej córki porusza. Uwielbiam także ilustracje Angeli Barret,
które z jednej strony są po prostu baśniowe, a z drugiej zachwycają swoją
różnorodnością. Znajdziemy na nich np. mężczyzn o bardzo różnym pochodzeniu
etnicznym. Także nasze księżniczki nie są ślicznymi blondynkami o długich
włosach, do jakich przyzwyczajały nas np. bajki Disneya. Jedna z nich
postanowiła nawet zgolić głowę. I czuła się z tym świetnie przez całe lata.
Narracja Burton, jej sposób komunikowania się z czytelnikiem,
nie przypadł mi jednak do gustu. Wtrącenia typu „Zostało jeszcze sześć
dziewczyn! Przepraszam, ale muszę na moment oderwać palce od maszyny do pisania
i pociągnąć łyk lemoniady” – zawsze mnie drażniły. Książkę jednak polecam.
„Marzycielki”, Jessie Burton, Wydawnictwo Literackie 2019