CZĘŚĆ
PIERWSZA
POWRÓT
DO DOMU
Zaczęło się od telefonu,
z pozoru zwyczajnego i nieistotnego. Buczenie na szafce nocnej
Everetta, niebieskawy blask wyświetlacza – za jasny w sypialni,
w której Everett chciał mieć najciemniej, jak się da, rolety zaciągał po
sam parapet, a przyciemniane szyby stanowiły drugą linię obrony przed
światłem słońca i miasta. Zobaczyłam, kto dzwoni, wyłączyłam
w telefonie dźwięk i odłożyłam go ekranem do dołu obok zegara.
Potem jednak zaczęłam się zastanawiać, dlaczego mój brat
dzwoni o tak wczesnej porze w niedzielę. Przebiegłam w głowie
listę najbardziej prawdopodobnych możliwości: tata, dziecko, Laura.
Szłam w ciemnościach, po omacku szukając ostrych narożników
mebli, aż odnalazłam kontakt w łazience. Opierając bose stopy na zimnych
kafelkach, usiadłam na klapie sedesu z telefonem przy uchu, a na
nogach zrobiła mi się gęsia skórka.
Wiadomość Daniela rozbrzmiewała echem w ciszy
mieszkania: „Pieniądze już prawie się skończyły. Musimy sprzedać dom. Ale tata
nie chce podpisać dokumentów. – Chwila przerwy. – On jest w złym
stanie, Nico”.
Nie poprosił mnie o pomoc, bo to byłoby za bardzo
bezpośrednie. Nie w naszym stylu.
Usunęłam wiadomość i wśliznęłam się z powrotem pod
kołdrę, zanim Everett się obudził; na wszelki wypadek sprawdziłam, czy tam
jest.
Po powrocie do siebie przejrzałam pocztę z poprzedniego
dnia i znalazłam list. „Nico Farrell”, znajomy charakter pisma, niebieski
długopis, adres napisany przez kogoś innego ciemniejszym tuszem.
Tata od jakiegoś czasu nie dzwonił. Rozmawiając przez
telefon, czuł się jeszcze bardziej zagubiony, jeszcze bardziej odseparowany od
osoby, z którą usiłował się skontaktować. Nawet jeżeli pamiętał, czyj
numer wykręcił, głosy, które słyszał w słuchawce, z nikim mu się nie
kojarzyły.
Rozłożyłam list – liniowana kartka formatu A4, zdanie
rozpoczęte już na marginesie po lewej, tak jakby tata spieszył się
z przelaniem myśli na papier, zanim mu uciekną.
Na początku listu nie było żadnego powitania.
„Muszę z Tobą porozmawiać. Ta dziewczyna. Widziałem tę
dziewczynę”.
Pozdrowień na końcu też nie było.
Zadzwoniłam do Daniela, dalej trzymając
list w drżącej dłoni.
– Odsłuchałam twoją wiadomość – powiedziałam. –
Jadę do domu. Powiedz mi, co się dzieje.
DZIEŃ PIERWSZY
Przed włożeniem rzeczy do bagażnika
zrobiłam w głowie szybką inwentaryzację mieszkania: walizki czekają przy
drzwiach; klucze w kopercie na kuchennym blacie; otwarte pudło do połowy
wypełnione rzeczami, które zapakowałam w ostatniej chwili poprzedniego
wieczoru. Z aneksu kuchennego widziałam każdy kąt mieszkania – pozbawionego
jakichkolwiek zakamarków i pustego – a mimo to dręczyła mnie myśl, że
o czymś zapomniałam.
Zbierałam wszystko w pośpiechu, kończąc ostatnie kilka
tygodni roku szkolnego, jednocześnie zmagając się z telefonami od Daniela
i szukając tymczasowego lokatora do mojego wynajętego mieszkania. Nie
miałam czasu na zastanowienie się, na zrozumienie tego, że naprawdę to robię:
wracam. Jadę tam.
Daniel nie wiedział o liście. Powiedziałam mu, że przyjeżdżam pomóc, że
mam dwa miesiące, a potem będę musiała wrócić do mojego życia tutaj.
Mieszkanie było teraz prawie puste. Taśmowy produkt
mieszkaniowy, odarty z wszelkiej przytulności, czekał na studenta, który
sprawiał wrażenie w miarę odpowiedzialnego i miał tam mieszkać do
końca sierpnia. Zostawiłam mu naczynia, bo nie chciało mi się ich pakować.
Zostawiłam mu futon, bo mnie o to poprosił i dorzucił za tę przysługę
pięćdziesiąt dolarów.
Reszta rzeczy – to znaczy tych, które nie zmieściłyby
się w aucie – znajdowała się w przechowalni, kilkaset metrów
dalej. Całe moje życie zapieczętowane w prostopadłościanie wypełnionym
pomalowanymi przeze mnie własnoręcznie meblami i zimową odzieżą.
Drgnęłam, kiedy w pustych ścianach rozległo się echo
czyjegoś pukania. Nowy lokator miał się zjawić dopiero kilka godzin później,
długo po moim wyjeździe. Na wszystkich innych potencjalnych gości też było za
wcześnie.
Przeszłam przez wąski pokój i otworzyłam drzwi.
– Niespodzianka – powiedział
Everett. – Chciałem cię złapać, zanim wyjedziesz. – Był ubrany do
pracy, czysto i schludnie, i z jedną ręką za plecami nachylił się,
żeby mnie pocałować. Pachniał kawą i pastą do zębów, krochmalem
i skórą, profesjonalizmem i kompetencją. Wyciągnął zza pleców
parujący styropianowy kubek. – Przyniosłem ci. Na wzmocnienie przed
podróżą.
Głęboko
wciągnęłam powietrze.
– Znasz
drogę do mojego serca.
Oparłam
się o blat kuchenny i wypiłam duży łyk kawy.
Spojrzał
na zegarek i skrzywił się.
– Strasznie
cię przepraszam, ale muszę lecieć. Mam się z kimś widzieć na drugim końcu
miasta.
Spotkaliśmy
się w połowie drogi na ostatni pocałunek. Chwyciłam go za łokieć, kiedy
się prostował.
– Dziękuję
ci – powiedziałam.
Oparł
czoło o moją głowę.
– Ten
czas szybko minie. Zobaczysz.
Patrzyłam
na niego – energiczny miarowy krok, ciemne włosy ocierające się
o kołnierzyk – kiedy szedł do windy na końcu korytarza. Kiedy drzwi
się rozsunęły, odwrócił się i uśmiechnął, widząc, że stoję oparta
o framugę.
– Bezpiecznej
jazdy, Nicolette.
Puściłam
drzwi, które zamknęły się automatycznie, a nastrój dnia nagle spowodował,
że moje kończyny stały się ciężkie i poczułam mrowienie w koniuszkach
palców.
Czerwone
cyfry na zegarze mikrofali przeskoczyły do przodu i wzdrygnęłam się. (…)
Kiedy byłam młodsza, wierzyłam, że znam przyszłość.
Prawdopodobnie była to wina mojego ojca, który wypełnił moje dzieciństwo
frazesami ze swoich wykładów filozofii i pozwalał mi wierzyć w rzeczy
niemożliwe. Zamykałam oczy i siłą woli wywoływałam w głowie piękne
obrazki przyszłości. Widziałam Daniela w uniwersyteckiej todze. Moja mama
uśmiechała się obok niego w obiektywie mojego aparatu, a ja dawałam
im ręką znak, żeby się przybliżyli. „Obejmij ją ramieniem. Udawajcie, że się
lubicie! Świetnie”. Wiele lat później widziałam siebie i Tylera, jak
wrzucamy torby na pakę jego ubłoconego pikapa i wyjeżdżamy na studia. By
już nigdy nie wrócić.
W
tamtych czasach nie miałam szans zrozumieć, że ucieczka z Cooley Ridge nie
będzie jednorazowym wydarzeniem w pikapie, tylko dziesięcioletnim procesem
wycinania miasteczka z mojej tożsamości. Kilometry i lata, mozolne
pokonywanie dystansów. Nie wspominając już o tym, że Tyler nigdy nie
wyjechał z Cooley Ridge, a Daniel nie skończył studiów. Zresztą mama
i tak tego nie dożyła.
Gdyby
moje życie było drabiną, to Cooley Ridge stanowiłoby jej najniższy
szczebel – wtulona w Góry Dymne niepozorna mieścina, jak z definicji
amerykańskiego Małego Miasteczka, ale bez jego uroku. Każde inne miejsce
lokowało się o szczebel wyżej i z czasem miałam rozpocząć
wspinaczkę. Studia licencjackie trzysta kilometrów na wschód, uniwersytet
jeden stan na północ, staż w mieście, w którym zapuściłam korzenie
i z którego nie chciałam się ruszać. Mieszkanie wynajęte na moje własne
nazwisko, tabliczka z nazwiskiem na moim własnym biurku, Cooley Ridge jako
coś, od czego coraz bardziej się oddalałam.
Jest
jednak pewna rzecz, której się dowiedziałam na temat wyjazdu – tak
naprawdę nie można już wrócić. Nie wiem, co mam zrobić z Cooley Ridge,
a Cooley Ridge nie wie, co zrobić ze mną. Z upływem lat odległość
tylko rośnie.
Kiedy
próbowałam zobaczyć je wyraźniej – Everett mówił: „opowiedz mi
o swoim domu, opowiedz mi o tym, jak dorastałaś, opowiedz mi
o swojej rodzinie” – na ogół pojawiała mi się w głowie karykatura
miasta: miniaturowa makieta na stołach hotelowych jadalni podczas wakacji,
wszystko zastygłe w czasie. Udzielałam mu więc powierzchownych odpowiedzi,
bezpłciowych i ogólnikowych: „Moja mama zmarła, kiedy miałam szesnaście
lat; to jest małe miasteczko na skraju lasu; mam starszego brata”.
Nawet
mnie samej nic to nie mówiło. Polaroid stopniowo blaknący od krawędzi, kolory
wypłukane; zarys wymarłego miasteczka pełnego upiorów.
Ale
wystarczył jeden telefon od Daniela – „Musimy sprzedać dom” – abym
poczuła, że podłoga zapada mi się pod stopami. „Jadę do domu” –
powiedziałam. Krawędzie fotografii się wypełniły, kolory zapłonęły: mama
przycisnęła policzek do mojego czoła; Corinne delikatnie kołysała wagonikiem
w tył i w przód na górze diabelskie
go
koła; Tyler balansował na oddzielającym nas od siebie zwalonym drzewie, które
ukośnie spinało brzegi rzeczki.
„Ta
dziewczyna” – napisał mój tata i jej śmiech poruszył moje serce.
„Muszę z Tobą porozmawiać. Ta dziewczyna.
Widziałem tę dziewczynę”.
Godzinę
później, ba, chwilę później, pewnie o tym zapomniał – odłożył
zaklejoną kopertę, którą ktoś w końcu znalazł na jego szafce nocnej albo
pod poduszką i wygrzebał z jego papierów mój adres. Ale musiał być
jakiś bodziec. Wspomnienie. Jakaś idea zabłąkana w synapsach jego mózgu;
aktywacja myśli, którą skierował do mnie, bo nie znalazł dla niej żadnego
innego zastosowania.
Wyrwana
z zeszytu kartka, ukośne pismo, moje nazwisko na kopercie…
I
teraz w mojej głowie zerwało się z uwięzi coś ostrego
i dzikiego. Jej imię i nazwisko obijały się o moją czaszkę jak
echo.
„Corinne
Prescott”.