lipca 07, 2017

FRAGMENT KSIĄŻKI: "Miasteczko kłamców" Megan Miranda

FRAGMENT KSIĄŻKI: "Miasteczko kłamców" Megan Miranda

CZĘŚĆ PIERWSZA
POWRÓT DO DOMU

Zaczęło się od telefonu, z pozoru zwyczajnego i nieistotnego. Buczenie na szafce nocnej Everetta, niebieskawy blask wyświetlacza – za jasny w sypialni, w której Everett chciał mieć najciemniej, jak się da, rolety zaciągał po sam parapet, a przyciemniane szyby stanowiły drugą linię obrony przed światłem słońca i miasta. Zobaczyłam, kto dzwoni, wyłączyłam w telefonie dźwięk i odłożyłam go ekranem do dołu obok zegara.
Potem jednak zaczęłam się zastanawiać, dlaczego mój brat dzwoni o tak wczesnej porze w niedzielę. Przebiegłam w głowie listę najbardziej prawdopodobnych możliwości: tata, dziec­ko, Laura.
Szłam w ciemnościach, po omacku szukając ostrych narożników mebli, aż odnalazłam kontakt w łazience. Opierając bose stopy na zimnych kafelkach, usiadłam na klapie sedesu z telefonem przy uchu, a na nogach zrobiła mi się gęsia skórka.
Wiadomość Daniela rozbrzmiewała echem w ciszy mieszkania: „Pieniądze już prawie się skończyły. Musimy sprzedać dom. Ale tata nie chce podpisać dokumentów. – Chwila przerwy. – On jest w złym stanie, Nico”.
Nie poprosił mnie o pomoc, bo to byłoby za bardzo bezpośrednie. Nie w naszym stylu.

Usunęłam wiadomość i wśliznęłam się z powrotem pod kołdrę, zanim Everett się obudził; na wszelki wypadek sprawdziłam, czy tam jest.
Po powrocie do siebie przejrzałam pocztę z poprzedniego dnia i znalazłam list. „Nico Farrell”, znajomy charakter pisma, niebieski długopis, adres napisany przez kogoś innego ciemniejszym tuszem.
Tata od jakiegoś czasu nie dzwonił. Rozmawiając przez telefon, czuł się jeszcze bardziej zagubiony, jeszcze bardziej odseparowany od osoby, z którą usiłował się skontaktować. Nawet jeżeli pamiętał, czyj numer wykręcił, głosy, które słyszał w słuchawce, z nikim mu się nie kojarzyły.
Rozłożyłam list – liniowana kartka formatu A4, zdanie rozpoczęte już na marginesie po lewej, tak jakby tata spieszył się z przelaniem myśli na papier, zanim mu uciekną.
Na początku listu nie było żadnego powitania.
„Muszę z Tobą porozmawiać. Ta dziewczyna. Widziałem tę dziewczynę”.
Pozdrowień na końcu też nie było.
Zadzwoniłam do Daniela, dalej trzymając list w drżącej dłoni.
 – Odsłuchałam twoją wiadomość – powiedziałam. – Jadę do domu. Powiedz mi, co się dzieje.

DZIEŃ PIERWSZY
Przed włożeniem rzeczy do bagażnika zrobiłam w głowie szybką inwentaryzację mieszkania: walizki czekają przy drzwiach; klucze w kopercie na kuchennym blacie; otwarte pudło do połowy wypełnione rzeczami, które zapakowałam w ostatniej chwili poprzedniego wieczoru. Z aneksu kuchennego widziałam każdy kąt mieszkania – pozbawionego jakichkolwiek zakamarków i pustego – a mimo to dręczyła mnie myśl, że o czymś zapomniałam.
Zbierałam wszystko w pośpiechu, kończąc ostatnie kilka tygodni roku szkolnego, jednocześnie zmagając się z telefonami od Daniela i szukając tymczasowego lokatora do mojego wynajętego mieszkania. Nie miałam czasu na zastanowienie się, na zrozumienie tego, że naprawdę to robię: wracam. Jadę tam. Daniel nie wiedział o liście. Powiedziałam mu, że przyjeżdżam pomóc, że mam dwa miesiące, a potem będę musiała wrócić do mojego życia tutaj.
Mieszkanie było teraz prawie puste. Taśmowy produkt mieszkaniowy, odarty z wszelkiej przytulności, czekał na studenta, który sprawiał wrażenie w miarę odpowiedzialnego i miał tam mieszkać do końca sierpnia. Zostawiłam mu naczynia, bo nie chciało mi się ich pakować. Zostawiłam mu futon, bo mnie o to poprosił i dorzucił za tę przysługę pięćdziesiąt dolarów.
Reszta rzeczy – to znaczy tych, które nie zmieściłyby się w aucie – znajdowała się w przechowalni, kilkaset metrów dalej. Całe moje życie zapieczętowane w prostopadłościanie wypełnionym pomalowanymi przeze mnie własnoręcznie meblami i zimową odzieżą.
Drgnęłam, kiedy w pustych ścianach rozległo się echo czyjegoś pukania. Nowy lokator miał się zjawić dopiero kilka godzin później, długo po moim wyjeździe. Na wszystkich innych potencjalnych gości też było za wcześnie.
Przeszłam przez wąski pokój i otworzyłam drzwi.
        – Niespodzianka – powiedział Everett. – Chciałem cię złapać, zanim wyjedziesz. – Był ubrany do pracy, czysto i schludnie, i z jedną ręką za plecami nachylił się, żeby mnie pocałować. Pachniał kawą i pastą do zębów, krochmalem i skórą, profesjonalizmem i kompetencją. Wyciągnął zza pleców parujący styropianowy kubek. – Przyniosłem ci. Na wzmocnienie przed podróżą.

Głęboko wciągnęłam powietrze.
 – Znasz drogę do mojego serca.
Oparłam się o blat kuchenny i wypiłam duży łyk kawy.
Spojrzał na zegarek i skrzywił się.
 – Strasznie cię przepraszam, ale muszę lecieć. Mam się z kimś widzieć na drugim końcu miasta.
Spotkaliśmy się w połowie drogi na ostatni pocałunek. Chwyciłam go za łokieć, kiedy się prostował.
 – Dziękuję ci – powiedziałam.
Oparł czoło o moją głowę.
 – Ten czas szybko minie. Zobaczysz.
Patrzyłam na niego – energiczny miarowy krok, ciemne włosy ocierające się o kołnierzyk – kiedy szedł do windy na końcu korytarza. Kiedy drzwi się rozsunęły, odwrócił się i uśmiechnął, widząc, że stoję oparta o framugę.
 – Bezpiecznej jazdy, Nicolette.
Puściłam drzwi, które zamknęły się automatycznie, a nastrój dnia nagle spowodował, że moje kończyny stały się ciężkie i poczułam mrowienie w koniuszkach palców.
Czerwone cyfry na zegarze mikrofali przeskoczyły do przodu i wzdrygnęłam się. (…)

Kiedy byłam młodsza, wierzyłam, że znam przyszłość. Prawdopodobnie była to wina mojego ojca, który wypełnił moje dzieciństwo frazesami ze swoich wykładów filozofii i pozwalał mi wierzyć w rzeczy niemożliwe. Zamykałam oczy i siłą woli wywoływałam w głowie piękne obrazki przyszłości. Widziałam Daniela w uniwersyteckiej todze. Moja mama uśmiechała się obok niego w obiektywie mojego aparatu, a ja dawałam im ręką znak, żeby się przybliżyli. „Obejmij ją ramieniem. Udawajcie, że się lubicie! Świetnie”. Wiele lat później widziałam siebie i Tylera, jak wrzucamy torby na pakę jego ubłoconego pikapa i wyjeżdżamy na studia. By już nigdy nie wrócić.

W tamtych czasach nie miałam szans zrozumieć, że ucieczka z Cooley Ridge nie będzie jednorazowym wydarzeniem w pikapie, tylko dziesięcioletnim procesem wycinania miasteczka z mojej tożsamości. Kilometry i lata, mozolne pokonywanie dystansów. Nie wspominając już o tym, że Tyler nigdy nie wyjechał z Cooley Ridge, a Daniel nie skończył studiów. Zresztą mama i tak tego nie dożyła.

Gdyby moje życie było drabiną, to Cooley Ridge stanowiłoby jej najniższy szczebel – wtulona w Góry Dymne niepozorna mieścina, jak z definicji amerykańskiego Małego Miasteczka, ale bez jego uroku. Każde inne miejsce lokowało się o szczebel wyżej i z czasem miałam rozpocząć wspinaczkę. Studia licen­cjackie trzysta kilometrów na wschód, uniwersytet jeden stan na północ, staż w mieście, w którym zapuściłam korzenie i z którego nie chciałam się ruszać. Mieszkanie wynajęte na moje własne nazwisko, tabliczka z nazwiskiem na moim własnym biurku, Cooley Ridge jako coś, od czego coraz bardziej się oddalałam.
Jest jednak pewna rzecz, której się dowiedziałam na temat wyjazdu – tak naprawdę nie można już wrócić. Nie wiem, co mam zrobić z Cooley Ridge, a Cooley Ridge nie wie, co zrobić ze mną. Z upływem lat odległość tylko rośnie.
Kiedy próbowałam zobaczyć je wyraźniej – Everett mówił: „opowiedz mi o swoim domu, opowiedz mi o tym, jak dorastałaś, opowiedz mi o swojej rodzinie” – na ogół pojawiała mi się w głowie karykatura miasta: miniaturowa makieta na stołach hotelowych jadalni podczas wakacji, wszystko zastygłe w czasie. Udzielałam mu więc powierzchownych odpowiedzi, bezpłciowych i ogólnikowych: „Moja mama zmarła, kiedy miałam szesnaście lat; to jest małe miasteczko na skraju lasu; mam starszego brata”.
Nawet mnie samej nic to nie mówiło. Polaroid stopniowo blaknący od krawędzi, kolory wypłukane; zarys wymarłego miasteczka pełnego upiorów.
Ale wystarczył jeden telefon od Daniela – „Musimy sprzedać dom” – abym poczuła, że podłoga zapada mi się pod stopami. „Jadę do domu” – powiedziałam. Krawędzie fotografii się wypełniły, kolory zapłonęły: mama przycisnęła policzek do mojego czoła; Corinne delikatnie kołysała wagonikiem w tył i w przód na górze diabelskie
go koła; Tyler balansował na oddzielającym nas od siebie zwalonym drzewie, które ukośnie spinało brzegi rzeczki.
„Ta dziewczyna” – napisał mój tata i jej śmiech poruszył moje serce.

„Muszę z Tobą porozmawiać. Ta dziewczyna. Widziałem tę dziewczynę”.
Godzinę później, ba, chwilę później, pewnie o tym zapomniał – odłożył zaklejoną kopertę, którą ktoś w końcu znalazł na jego szafce nocnej albo pod poduszką i wygrzebał z jego papierów mój adres. Ale musiał być jakiś bodziec. Wspomnienie. Jakaś idea zabłąkana w synapsach jego mózgu; aktywacja myśli, którą skierował do mnie, bo nie znalazł dla niej żadnego innego zastosowania.
Wyrwana z zeszytu kartka, ukośne pismo, moje nazwisko na kopercie…
I teraz w mojej głowie zerwało się z uwięzi coś ostrego i dzikiego. Jej imię i nazwisko obijały się o moją czaszkę jak echo.
„Corinne Prescott”.

Copyright © 2016 Projekt: książki , Blogger