Ja się angażuję
Maja Ostaszewska
Włos na lokówce, spódnica
w kwiaty, biała bluzka i bucik na koturnie. Karolina z Przystani
Jana Hryniaka nie wyglądała efektownie.
A jednak bił od niej blask.
U Lupy, w Lunatykach II według
Brocha, Maja Ostaszewska grała
Dziewczynę z Armii Zbawienia. Postać w zasadzie nienapisaną,
oniryczną, zbudowaną z marzeń i snu. Realną, choć mgławicową,
dotkliwą w swoim tragizmie i wzruszającą w poświęceniu.
Piękne, ufne, kasztanowe oczy
i głos – niezwykły głos Mai Ostaszewskiej, w którym współbrzmią
zdumienie, dziwna pretensja i – zaskakujący paradoks – ogromna
namiętność.
Zachwyciło mnie w niej od
razu to, co nieokreślone, co w jej postaciach bardziej wyczuwamy, niż
potrafimy nazwać. Wyrazista obecność polegająca w gruncie rzeczy na
bezszelestności, umiarkowaniu, wycofaniach czekających na wybuch.
Zaczynałem studia, Maja je
skończyła. Spotkaliśmy się, pamiętam, na ulicy Gołębiej. Dla Mai to był chyba
pierwszy duży wywiad, dla mnie jeden z pierwszych. Takie rozmowy mają
znaczenie, zostają na zawsze.
Mówiliśmy o Krakowie,
o teatrze, a zwłaszcza o Krystianie Lupie.
Maja powiedziała mi wtedy:
On mnie ukształtował niemal we
wszystkim, jest moim mistrzem. Jestem jak biała karta. Marzę o tym, żeby
zapisały ją różne litery, w rozmaitym wzornictwie.
Wywiad ukazał się parę tygodni
później w „Dzienniku Polskim”. Nosił tytuł: Mój mistrz Lupa.
Kilka miesięcy po naszej rozmowie
Maja Ostaszewska rozpoczęła w Warszawie próby do Bzika tropikalnego Stanisława
Ignacego Witkiewicza w reżyserii debiutanta
Grzegorza Jarzyny. Spektakl będzie przełomem,
otworzy nową epokę w polskim teatrze.
Rok później, za rolę Karoliny
w Przystani, otrzyma nagrodę za główną rolę kobiecą na Festiwalu Filmowym
w Gdyni.
Tak rozpocznie się jedna
z najciekawszych aktorskich kobiecych karier w tym kraju.
***
Na początku poprzedniej dekady
Jacek Tabęcki pisał o tobie
w „Filmie”: „Młode kobiety, które gra (którymi jest, których życiem żyje),
są niewygodne do oglądania – uwierają, irytują, sprawiają ból albo
przykrość. Nie można zwyczajnie gapić się na nie, wnikają w widza, nie
sposób się od nich opędzić. Zmuszają do porównań: dlaczego ja nie jestem tak
wrażliwy, tak dobry, dlaczego tak intensywnie nie reaguję. Są niewygodne jak
każda osoba osamotniona wewnętrznie, ale potrzebująca dopełnienia psychicznego
i fizycznego przez drugą osobę – mężczyznę, kobietę, dziecko.
I stale przypominają, że za wszystko trzeba płacić, na przykład za bycie
razem – kompromisami, rozmaitymi rezygnacjami, wiecznym niezadowoleniem
z siebie. Bo cokolwiek by człowiek zrobił, i tak oczekiwania
bohaterek Ostaszewskiej, choć zwyczajne, są jednocześnie zbyt wielkie”.
Pierwszy film i od razu
główna nagroda aktorska na festiwalu w Gdyni. Rzadki przypadek. W Przystani
Jana Hryniaka zagrałaś Karolinę,
prowincjonalną, skromną świetliczankę z marzeniami. „Zrobiłem film, jaki
sam chciałbym zobaczyć. Przy realizacji pracowali niemal wyłącznie moi
rówieśnicy, ludzie, którym jeszcze zależy, i film był efektem
zaangażowania nas wszystkich, naszej pasji. Historia jest współczesna,
a właśnie takie interesują mnie i ludzi w moim wieku. Nie
siliłem się na komercyjne kino akcji ani kino artystyczne. Zrealizowałem
uczciwy film o tym, co mnie obchodzi”, mówił Jan Hryniak, trzydziestoletni wówczas
absolwent architektury i łódzkiej Filmówki.
Ceremonia wręczenia nagród
odbywała się w dniu premiery Lunatyków w Starym Teatrze
w Krakowie. Oczywiście nie mogłam pojechać na festiwal, bo u Lupy grałam Dziewczynę
z Armii Zbawienia. W przerwie premierowego spektaklu do garderoby
przychodzi Grzesiek Jarzyna i mówi: „Majka, nie
spadnij z krzesła. Właśnie się dowiedziałem, że dostałaś Lwy gdyńskie”.
„Za debiut?”, zapytałam. „Nie, za główną rolę”. No i wtedy rzeczywiście
z tego krzesła spadłam.
„Ujmuje szczerością, delikatną
grą emocji”, komplementował cię w „Kinie” Maciej Maniewski. Ty z kolei opowiadałaś
Magdzie Huzarskiej-Szumiec, że po kobietach fatalnych,
takich jak choćby w Bziku tropikalnym, nagle grasz taką bidulę. I że
chciałaś pokazać jak najprościej jej wzruszającą nieporadność, unikając przy
tym sentymentalizmu.
Lubię tę Przystań. Mam same dobre
wspomnienia: ciepły, ludzki film. Dla mnie właściwie pierwszy kontakt
z kamerą, bo wprawdzie występowałam w realizowanych w Krakowie
spektaklach Teatru Telewizji, ale nigdy wcześniej nie byłam na planie.
A Lista Schindlera?
Masz rację, pierwsza była Lista…
To dopiero był szok. Ledwo co dostałam się do PWST i po miesiącu grałam
u Spielberga. Od razu scena
z Benem Kingsleyem, co prawda nie weszła do
filmu, ale spotkanie z Kingsleyem, moim idolem z Gandhiego –
to było coś niebywałego. Wtedy zresztą poczułam, że chciałabym grać też
w filmach, bo wcześniej myślałam wyłącznie o teatrze.
I potem poszła cała seria: Patrzę
na ciebie, Marysiu i Przemiany Łukasza Barczyka, z którym jakiś czas
byłaś związana również prywatnie, oraz Prymas. Trzy lata z tysiąca Teresy
Kotlarczyk.
Lato dziewięćdziesiątego
dziewiątego roku było dla mnie bardzo filmowe. W lipcu grałam siostrę
Leonię w Prymasie, w sierpniu Marysię. Za Patrzę na ciebie, Marysiu
znowu dostałam nagrodę aktorską w Gdyni. Łukasz wspaniale z nami
pracował, z dużą czujnością, mądrym budowaniem psychologii postaci. To
jest bliska mi rola.
Potem zagrałaś między innymi
prokurator Lidkę w Ile waży koń trojański Juliusza Machulskiego, Margetę w Janosiku.
Prawdziwej historii Agnieszki Holland i Kasi Adamik, Szacką w Uwikłaniu Jacka
Bromskiego, Ewę w filmie W imię…
Małgorzaty Szumowskiej, Hannę Kuklińską w Jacku
Strongu Władysława Pasikowskiego (Orzeł 2015 za najlepszą rolę
kobiecą), Annę w Body/Ciało Szumowskiej (Orzeł 2016), Melanię w Paniach
Dulskich Filipa Bajona, Olkę w dwóch częściach Pitbulla
Patryka Vegi. Ważna była też na pewno rola
Anny w Katyniu Andrzeja Wajdy.
To jeden
z najważniejszych dla mnie filmów – nie tylko ze względu na spotkanie
mistrza Wajdy, na którego filmach się
wychowałam, ale również dlatego że dotyczył tematu zbrodni katyńskiej –
mój pradziadek został zamordowany w Katyniu, a historia mojej
prababci była niemal identyczna z losem mojej filmowej bohaterki. Pan
Andrzej nie znał historii mojej rodziny, ale to była właśnie ta jego słynna,
genialna intuicja. Słowem, było to dla mnie jedno z ważniejszych
doświadczeń artystycznych i ludzkich.
Po Katyniu dostałam całą masę
wojennych propozycji, mniejszych lub większych ról, nieraz nawet ciekawych, ale
nie chciałam stać się etatową bohaterką wojenną. Zagrałam w Czasie honoru,
w polsko-amerykańskich Dzieciach Ireny Sendlerowej, a wcześniej
w Pianiście Romana Polańskiego. Ale czułam, że przez jakiś
czas nie powinnam kojarzyć się z tematyką wojenną. Dzisiaj mogłabym wrócić
do tych tematów. Ja w ogóle lubię się wymykać. Lubię przemiany, takie jak
w Body/Ciało Szumowskiej. Anna to moja ukochana rola.
***
Podobno każda aktorka marzy
o związku z operatorem filmowym. Twoim partnerem jest Michał Englert, operator znakomity.
Podobno, ale właściwie dlaczego?
Przecież dobrych operatorów, tak jak marynarzy, nigdy nie ma w domu! Ale
na serio – dzielimy tę samą pasję, rozumiemy, że czasem trzeba zniknąć na
parę miesięcy, że nasza rodzina nigdy nie będzie zupełnie normalna.
Michał ma niezwykły talent
znajdowania najwłaściwszej formy dla treści. Jego zdjęcia zawsze służą filmowi,
nie „przykrywają” go, nie dominują. Choć znamy takie filmy, w których jego
zdjęcia są najciekawszym elementem.
Z Małgośką Szumowską tworzą spójny świat.
Pracowałam z tym duetem trzykrotnie, ale z samym Michałem nie
spotkałam się w pracy nigdy.
Michał był mężem Małgośki, teraz
jest jej najbliższym współpracownikiem, ty grasz w ich filmach. Wszyscy
lubicie się i przyjaźnicie. Ludzie się dziwią.
Mnie się wydaje to dość
naturalne – tyle mogę powiedzieć na ten temat. Wiem, że ludzie się temu
dziwią, ale ludzie się dziwią zdecydowanie zbyt wielu rzeczom na świecie.
Michał jest bardzo
błyskotliwy, oczytany, ma wyraziste poglądy na kino i sztukę. Dyskutujecie
o waszych wyborach, doradzacie sobie nawzajem?
Rozmawiamy praktycznie
o każdym projekcie, w który wchodzimy. Ja w ogóle jestem gadułą,
bardzo lubię mówić o tym, co robię, więc dyskutujemy bardzo często.
Oczywiście interesuje mnie zdanie Michała i odwrotnie, ale ostateczną
decyzję zawsze podejmujemy samodzielnie. Oboje jesteśmy niezależni
w myśleniu. Potrafimy się też pokłócić o sztukę. Filmowo częściej się
zgadzamy, o teatr z reguły się kłócimy. No i jesteśmy rodzicami
Franciszka i Janiny.
Jakie to doświadczenie?
Można powiedzieć, że nie
spieszyłam się z macierzyństwem. Byłam dojrzałą, świadomą mamą, bo
pierwsze dziecko urodziłam, kiedy miałam trzydzieści cztery lata, drugie –
trzydzieści sześć, i za sobą szereg spektakli, filmów, różnych doświadczeń
zawodowych. Jednym słowem, zdążyłam się wyszaleć. Dla mnie to był wspaniały
czas, bardzo mi potrzebny. W pierwszej ciąży byłam, gdy kręciliśmy Katyń.
Premiera odbyła się, kiedy mój synek miał miesiąc. Nawet się śmialiśmy
z panem Andrzejem Wajdą, że Franciszek powinien pojawić się
w napisach. Wzięłam też półrocznego Frania na Berlinale, to była jego
pierwsza wyprawa za granicę. Pokaz Katynia odbył się poza konkursem. Przyszła
do nas – czego nie uwzględniono w protokole – Angela Merkel, bardzo przejęta.
Opowiedziała Andrzejowi Wajdzie, jak kiedyś przed laty małym chyba trabantem
albo wartburgiem jechała całą noc do Gdańska na premierę Człowieka
z żelaza. Wspaniałe przeżycie. Karmiłam wtedy synka piersią,
w przerwach między wieczornymi wydarzeniami wpadałam do hotelu do
dzidziusia, następnie szybko wkładałam elegancką sukienkę i wracałam na
wielki festiwal. Było to trochę zabawne.
Przy córeczce Janusi szybciej
wróciłam do pracy, ale z kolei dałam sobie prawo do pewnych żądań, czy to
wobec producentów, czy reżyserów – informowałam z góry, że mogę wejść
w jakiś projekt, ale tylko wówczas, jeśli będę mogła podróżować
z dziećmi i mieć przerwy na karmienie.
Nie chcę powtarzać banałów, że
macierzyństwo ustawiło moje priorytety, to oczywiste. Na pewno to najlepsza
praca z ego, jakiej można doświadczyć. Żadna medytacja –
a medytowałam dużo – nie dała mi tyle, ile na przykład zajmowanie się
moją córeczką, która jest wcześniakiem. Kiedy była zupełnie maleńka, przez
miesiąc mieszkałam z nią w szpitalu i przejęłam większość
obowiązków pielęgniarskich. Prawie w ogóle nie spałam, ciągle czuwałam
przy niej. To cudo, to maleństwo było zdane jedynie na mnie.
Będąc dziewczynką, kochałam
elfy i Calineczkę, wierzyłam, że istnieją. Kiedy Janka się urodziła i ważyła
półtora kilograma, tak właśnie wyglądała. Pielęgniarki na oddziale mówiły na
nią „księżniczka”, ja ją nazywałam moją Calineczką.
Nie lubię słowa poświęcenie. Wolę
powiedzieć, że oddaję się moim dzieciom, ale takie oddanie się im – przy
bardzo egotycznym zawodzie, jakim jest aktorstwo – to znowu wielka nauka
dystansu do siebie. Ja nie mogę sobie pozwolić na przykład na to, żeby wracać
do domu w jakichś egzaltacjach, fochach czy łzach bohaterki, ponieważ muszę
natychmiast załatwiać codzienne sprawy dzieci. Dzięki Frankowi i Janusi –
bo chcę być z nimi – uważniej wybieram projekty. Nadal bardzo dużo
pracuję, ale momenty, kiedy propozycji nie ma tak wiele, już mnie nie
frustrują. Bo to cudowny czas dla rodziny. Choć faktem jest też, że będąc
w pracy, która jest moją pasją, odpoczywam od obowiązków mamy.
W naszym pierwszym
wywiadzie, tym sprzed dwudziestu lat, mówiłaś:
Mam szalony głód kina, pracy
w filmie. O teatr jestem spokojna, mam co robić, wiem z kim
i dlaczego. Film ciągle pozostaje dla mnie zagadką.
Coś się od tamtej pory zmieniło?
Apetyt został częściowo
zaspokojony, ale ciągle chciałabym pokonywać kolejne szczeble. Po sukcesie Body/Ciało
obawiałam się przez chwilę, że pewnie znowu będę zaszufladkowana. Dzwoni Patryk
Vega i mówi: „Mam dla ciebie
rolę w Pitbullu”. Aha, pomyślałam, znowu lekarka albo prokurator. „No to
kogo zagram?”, zapytałam. „Bardzo seksowną blacharę”. Już dwukrotnie, w Nowych
porządkach i Niebezpiecznych kobietach, zagrałam tę moją Olkę, dziewczynę
z tatuażem komara na pośladku. Ten komar jest od… bzykania.
W gangsterskim filmie byłam blacharą. I teraz mogę już wszystko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz