To jest historia o
rzeczach. I jeszcze o gadaniu. Pisze Wicha w książce, która przede
wszystkim jest o jego matce. We wstępnie do niej wyznaje, że mylił się sądząc, iż
ludzi pamiętamy tak długo, jak długo, możemy ich opisać. W rzeczywistości jest
odwrotnie. Są z nami dopóty, dopóki nie jesteśmy w stanie tego zrobić. Kiedy
umrą w pewien sposób stają się naszą własnością. Przybierają postać obrazka lub
słów. Możemy o nich powiedzieć: byli tacy a tacy. Możemy podsumować całą tę szarpaninę. Rozplątać niekonsekwencje. Postawić
kropkę. Wpisać wynik.
Choć matka Wichy umarła, autor nawet nie próbuje cokolwiek rozplątywać,
sumować i przedstawiać prostych wyników. Jego książka nie jest oczywista. Tak jak
oczywisty nie jest pomysł, by o ukochanej osobie mówić w kontekście rzeczy,
które po niej pozostały.
Zostały tylko książki.
Były naszym tłem. Tkwiły w każdym kadrze. Znałem ich grzbiety, zanim
rozpoznałem w czarnych znakach litery. Całe życie z nich wróżyłem. Szukałem puent.
Książki. Te z półek w pustym mieszkaniu po matce, których
nikt już nie chce. Te ze wspomnień z dzieciństwa - jak „Kto pocieszy Maciupka”
Tove Janson. Te ważne, które matka czytała wielokrotnie. Jak „Emma”, którą
traktowała terapeutycznie, i do której wracała w chorobie i chwilach
przygnębienia. I te z jej księgozbioru zawodowego. W tomie „Rzeczy, których nie
wyrzuciłem” książki odgrywają rolę szczególną. W pierwszej części, to przede
wszystkim właśnie one stają się pretekstem do opowiedzenia o rodzinie Wichów.
Modne powieści, które
wyszły z mody. Lektury spoza listy lektur. Wybrane tomy dzieł zebranych. Pokój bez
wojny. Początek końca świata szwoleżerów. Niekompletne dzienniki. Zapomniane debiuty.
Nierozcięte tomy esejów. (…) Biblioteki są zapisami naszych czytelniczych
porażek. Jak mało w nich książek, które naprawdę nam się podobały. Jeszcze mniej
takich, które podobają nam się przy kolejnej lekturze. Większość to pamiątki po
ludziach, którymi chcieliśmy być. Których udawaliśmy. Których braliśmy za
siebie.
Pierwsza część książki jest jednocześnie częścią najbardziej
poetycką. W części drugiej ludzie zaczynają zajmować coraz więcej miejsca. Opis
okładek zastępuje opis relacji, a streszczenie wątków „Emmy” przywołanie scen z
życia. Coraz więcej dowiadujemy się o rodzinie autora. Coraz częściej pojawiają
się wątki trudne. W części trzeciej pozostaje już tylko trud. Zostajemy niemal
sam na sam z odchodzeniem matki autora.
Ta książka nie jest różową laurką. Nie jest słodkim obrazkiem
relacji matki z synem. Ani sentymentalną podróżą do czasów beztroskiego
dzieciństwa. Nie ma też happy endu, o czym od początku świetnie wiemy. Jest prawda
o odchodzeniu i przemijaniu. Jest świetna literatura – poruszająca, choć często
oszczędna w słowa.
Marcin Wicha, „Rzeczy,
których nie wyrzuciłem”, Karakter, Kraków 2017
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz