Hollywood, Kalifornia
1934
Dała do
zrozumienia, że przyjdzie na kolację z mężem. Zrobiła to z premedytacją, a zjawiła
się sama, odgrywając rolę rozczarowanej żony, wzruszyła ramionami, udała
poirytowanie. W wyobraźni przygotowywała się na ten moment, odkąd dowiedziała się, że Gigi wyjeżdża z miasta.
Zaplanowała wieczór tak, by skupić na sobie całą uwagę Tima.
– Przypominałam o tym Alowi już tydzień temu – tłumaczyła się. – A jeszcze raz
dziś rano. Doprawdy, nie wiem, gdzie on ma głowę.
Tim, w eleganckim czarnym garniturze, otoczony dymem papierosowym i aurą
nonszalancji, nachylił się i pocałował ją w policzek. Od niepamiętnych czasów
był siwy.
– No cóż – powiedział. – Może później do nas dołączy.
– Kto wie. Poszedł na jakieś ważne spotkanie.
Wygładziła dłońmi fałdy naelektryzowanej spódnicy, a potem, by zsunąć
sweter z ramion, położyła torebkę na stolik. Z przyzwyczajenia przyniosła w
niej złożony na pół maszynopis. Potrafiła przekonująco zagrać pilną uczennicę. Wiedziała,
w jakich okolicznościach Tim poznał swoją żonę.
Tego wieczoru Gigi wraz z innymi gwiazdkami ze swojej wytwórni odbywała
jeszcze tournée po centralnych stanach. Określenie gwiazdka pasowało do niej jak
ulał – dopiero niedawno rozbłysła
i zaczęła jaśnieć. Jako szesnastolatka wyszła za Tima, który zakochał się w niej
kilka lat wcześniej, kiedy jeszcze była dzieckiem. Mary Frances zazdrościła im
intymnej relacji i wzajemnego oddania, wyobrażała sobie, że prowadzą wspaniałe
życie, do którego nikt nie ma dostępu.
Jej też marzył się taki związek. Niekiedy przesiadywali z Alem do późna
sam na sam, ale od jego powrotu do Kalifornii z każdym dniem w Mary Frances
narastało poczucie osamotnienia
i rozdrażnienie, zaczęła się martwić, że to okazuje. W czasie podwieczorku dla
żon pracowników wydziału jakaś kobieta w niebieskiej bluzce z szerokimi
rękawami, z których jeden spływał na trzymany przez nią talerzyk, delikatnie
zasugerowała, że Mary Frances i Al powinni założyć rodzinę. Powiedziała to
takim tonem, jakby czytała z podręcznika, a Mary Frances wyobraziła sobie, że
najbliższe czterdzieści lat spędzi, uczestnicząc w takich herbatkach. Teraz na
samo wspomnienie tamtej sytuacji oblała się rumieńcem.
– Dobry Boże. – Tim spojrzał na nią znad menu. – Czerwienisz się. Denerwujesz
się?
– Nigdy się nie czerwienię.
– Nie zwróciłbym na to uwagi, gdybym nie był zaskoczony.
– Daję wyraz nabytej we Francji otwartości – powiedziała.
– Okazuję typowo kontynentalną swobodę obyczajową.
– Tak czy inaczej, do twarzy ci z rumieńcami.
– Nie prowokuj mnie, bo ani się obejrzysz, jak zacznę opowiadać historie o
dziwkach z place d’Armes częstujących klientów ciastem i winiakiem.
– Powinny mnie oburzyć dziwki czy to, że częstują ciastem?
– To, że celebrują obiady. Ustawieni w kolejce chłopcy z wybałuszonymi oczami
czekają, aż one zjedzą deser. Nie mogła uwierzyć, że się czerwieni.
– Tęsknisz za Francją? – zapytał.
– Och, tak.
– To kraj, gdzie ludzie w trakcie posiłku koncentrują się wyłącznie na
jedzeniu.
Powiedział to cicho i wrócił do czytania menu, a przecież i ona od wielu
dni myślała o tym, jak intensywne życie prowadzą tutaj, w Kalifornii, gdzie
każdy dzień zdawał się przepełniony po brzegi
i chronicznie brakowało czasu. Tim wiedział sporo i znał wszystkich. Znowu
przeszedł ją znajomy dźwięczny dreszcz, ścisnęła serwetkę, by ukryć drżenie
rąk.
Kelner podszedł, a Tim złożył zamówienie.
Przyniesiono im z baru dwa gibsony w szerokich kieliszkach z delikatnego
szkła. Gin na kruszonym lodzie był zimny. Podano im ozdobione falbaną z ogórka
trzęsące się pagórki galarety, poddające się naciskowi łyżek, i następną
kolejkę mocnego ginu, otaczał ich aromat mięsa z rusztu
i brzęk srebra uderzającego o talerze, odległe odgłosy kuchennej krzątaniny, coraz
bardziej uporczywe i chropawe, jak odgłosy żywego organizmu.
Głęboko zaczerpnęła powietrza i wreszcie oznajmiła, że ukazał się jej
artykuł o Lagunie.
– Słońce i piasek. Właściwie to kolonia artystyczna. Trochę koloryzowałam, ale
bądź co bądź to esej
z trzema ilustracjami, podpisany moim nazwiskiem. Tim uniósł kieliszek.
– Za Mary Frances Fisher i jej pierwszą publikację.
– M.F.K. Fisher. Piszę jako M.F.K. Fisher.
– Naprawdę?
– Moja matka podpisuje czeki samymi inicjałami. Niewiele myśląc, wysłałam tekst
opatrzony trzema literami i nazwiskiem. Później redaktor o nazwisku Hanna
poprosił listownie o spotkanie z panem Fisherem. W pierwszej chwili myślałam,
że chodzi mu o Ala.
– Coś podobnego.
– Zaprosili na rozmowę pana Fishera.
– Trudno mi uwierzyć, że na podstawie twoich tekstów wzięto cię za mężczyznę.
Zaśmiała się. Była kobietą o oszałamiającej, klasycznej urodzie: oczy o
ciężkich powiekach, usta czerwone jak u lalki i regularne, wyraziste rysy
twarzy. Śmiech tylko dodawał jej uroku, a bardzo łatwo było ją rozbawić.
– Dobrze jest coś skończyć albo przynajmniej mieć takie poczucie – dodała. – I
dostać zapłatę. Al tak się namęczył, by zdobyć posadę w Occidental, tak trudno
dzisiaj o pracę, a jego poemat…
– Ach, ten jego poemat – przerwał jej Tim z westchnieniem.
– Tak. No właśnie.
– Wiecznie nie napisany poemat. Zaśmiała się znowu i nachyliła w jego stronę, a
jemu spodobało się to, że ona nie owija w bawełnę. Lubiła się śmiać. Lubiła
jeść i pić. Często myślał o tym, że musi lubić
i inne rzeczy. Choć Al był jego najbliższym przyjacielem, to towarzystwo Mary
Frances sprawiało mu dziką przyjemność.
– A co Al sądzi o M.F.K. Fisher? – zapytał.
– Och, jeszcze o niczym nie wie. Przynajmniej na razie. Najpierw chciałam ci podziękować
za pomoc.
Poczuł się tak, jakby wyciągnęła dłonie nad stolikiem i objęła jego
twarz. Zorientował się, że nie wspomniała mężowi o tej kolacji.
Tim wpatrywał się w talerz, ostatni kęs leżał obok łyżki. Jego myśli
podążały jedna za drugą.
Jak to możliwe, że osoba tak rozmowna zachowywała jednocześnie taki dystans? Zadała
sobie tyle trudu, by spotkać się z nim w cztery oczy. Przyglądał się jej
twarzy, a w jej spojrzenie na ułamek sekundy wkradła się niepewność. Tyle decyzji
musiała jeszcze podjąć, tak wiele jeszcze przed nim skrywała.
– Masz ogromny talent – pochwalił ją. – Już to mówiłem.
Uniosła głowę, odsłaniając wspaniale zarysowaną, białą szyję.
– Och, komplementów nigdy dość.
Nie zdziwiło go wcale, że dziękuje jemu, a nie ze swojemu mężowi, on sam
zaczął pisać
i malować pod wpływem kuzyna, a nie ojca czy nauczyciela. Nigdy nie wiadomo,
kto skrzesze w nas pierwszą iskrę. Al zawsze uważał, że pisanie to tylko kolejne
obok rysowania, gotowania, rzeźbienia
i dziergania hobby Mary Frances, bo nie chciał, by żona z nim rywalizowała i –
prawdę powiedziawszy – trudno było mieć mu to za złe.
Tim jeszcze raz pochwalił jej talent, dyscyplinę, warsztat literacki i
spojrzenie na świat, dodając, że są do siebie bardzo podobni. Al, wykładowca
akademicki, też ma swoje muzy i inspiracje, a Gigi gra w filmach, ale Tim i
Mary Frances – dotknął jej dłoni – są zupełnie inni. Ona pracuje nad książką jedyną
w swoim rodzaju. Zorientował się, jak banalnie to zabrzmiało, ale właśnie tak
uważał. Powtarzał to
w myślach tysiące razy, kiedy przypatrywał jej się, jak ślęczała nad zeszytem, opowiadała
mu jedną ze swoich historii albo pochylona nad kartką czytała mu na głos. Tego
wieczoru oczekiwała, że okaże jej swój podziw, i właśnie tak się stało.
Czuł, jak z jej dłoni promieniuje energia, kiedy jej dotykał, stawiała mu
delikatny opór – nagle zobaczył ją w zupełnie innym świetle i zaczął zastanawiać
się, czy uprawia sport, gra na jakimś instrumencie, obgryza paznokcie, ssie
kciuk, dotyka się czy używa perfum. Jego uważne spojrzenie taksowało jej ciało,
nieustannie ją komplementował, ale jedyne, o czym mógł myśleć, to linia jej pleców,
perfekcyjnie wkomponowana łopatka, miejsce, gdzie zaczynał się rękaw jej
zielonej sukienki. Poruszyła nogami pod stolikiem, a on poczuł, jak jej uda elektryzują
się w zetknięciu z tkaniną. Dostrzegł wszystkie szczegóły, przejrzał ją na wylot,
ze wszystkich stron – na tym polegał jego talent. Już czas,
by to on ją zaskoczył.
– Nie powiedziałbym tego, gdyby siedział z nami Al, mimo że to prawda, a on
dobrze o tym wie. Jednak w jego obecności bym się powstrzymał.
– A przy Gigi? – zapytała.
– Och – westchnął, rozluźniając się i odchylając w tył.
– Mówię jej o wszystkim.
Kelner podał jej
pstrąga pod szklaną pokrywką. Oddzielił różowe mięso od ości, pokroił je na
spore, nieregularne płaty, choć Mary Frances potrafiła przecież posługiwać się
sztućcami. W restauracji takiej jak ta kelner miał obowiązek nadskakiwać damom,
a one mu na to pozwalały. Tim podparł brodę koniuszkami palców. Rozbawiło go
to, a może nawet rozśmieszyło, nie potrafiła go rozgryźć, miał słodkie błękitne
oczy, niewinne jak u niemowlaka. Po rybie podano przepiórkę en papillote,
z pękniętego pergaminu wydobywał się intensywny aromat siana, usta Mary Frances
zalśniły od tłuszczu i wina. Zapomniała o Alu, Gigi, komentarzach, jakie wywoła
później ten wieczór, i zajęła się wyłącznie jedzeniem.
To prawda, znała się na sztuce, potrafiła pisać, była piękna, inteligentna
i kłębiły się w niej inne, wciąż kształtujące się talenty, ale właśnie w tym
była naprawdę dobra. Jadła powoli, po chwili odsunęła się od talerza, na jej
twarzy pojawił się wyraz rozkoszy. Zawsze miała ochotę skosztować czegoś
jeszcze.
Rukiew z
cytryną, kawałek ciasta, gorzka kawa i resztka wina. Kiedy wychodzili, było już
późno, ale
w restauracji wciąż siedziało mnóstwo rozpromienionych gości, jakby znaleźli
się w miejscu, gdzie czas płynie innym rytmem. Mary Frances zakręciło się w
głowie. Ich spotkanie kilkakrotnie dobiegało już końca, nadarzyło się już tyle
okazji, by dalszą część planu odłożyć na kiedy indziej albo się wycofać. Teraz
musieli wracać, zdążyła przekazać Timowi dobre wieści i mu podziękować, ale
potem wieczór utkwił w martwym punkcie. Na co jeszcze czekała?
Tim pomógł jej włożyć sweter i wygładził go na ramionach, niechętnie
odrywał palce od karku i ciemnego splotu jej włosów. Parkingowy podjechał jej
chryslerem i wysiadł, podając im kluczyki. Kiedy wzięła Tima pod ramię, ich
dłonie się spotkały.
Znowu przypomniała sobie o popołudniowej herbatce, eleganckim saloniku i
gospodyni
w białych rękawiczkach. Jedna z żon grała na wiolonczeli, inna opowiadała o
rocznym pobycie
w Chinach, kolejna rozprawiała o zamiłowaniu do brydża, zachęcając pozostałe, by
się zebrały i założyły klub. Żadnej z nich nie obchodziło, czym zajmuje się
Mary Frances, a nawet gdyby ją zapytały, skłamałaby.
Tim nachylił się, by pocałować ją w policzek.
– Odwiozę cię do
domu – zaproponował. Mary Frances przywarła do jego ramienia.
– A co potem? Kto ciebie odwiezie?
– Szkoda, że nie mieszkamy tak blisko, żebym mógł wrócić piechotą.
– A wtedy co byśmy zrobili? Wciąż czuł ciepło na policzku dotkniętym lekko
przez jej usta.
– Mary Frances – powiedział. – Wspaniale, że Al musiał pracować dziś do późna.
– Tak, myślę, że pracował.
– Możesz mu przekazać, moja droga, że wszyscy dziś długo pracowaliśmy.
Otworzył przed nią drzwi chryslera i pomógł jej usiąść za kierownicą,
fałdy zielonej sukienki musnęły nogawkę jego spodni. Podniósł rąbek materiału
zwisający do samej ziemi i potarł go między palcami.
– Tim? – powiedziała.
On życzył jej dobrej nocy, a może tylko mu się wydawało. Sporo wypili,
tyle rozmawiali. Jej twarz zwrócona ku niemu w oknie samochodu teraz straciła
kontury opromieniona światłem
z otwartych drzwi restauracji, Mary Frances wyglądała tak, jakby płynęła w
płytkiej wodzie unoszącej jej szmaragdową sukienkę.
Tim zwrócił uwagę na parkingowego dopiero wtedy, kiedy ten dotknął jego
łokcia, pytając:
– Proszę pana, przyprowadzić pański samochód? Był chłopcem, nawet jeszcze się
nie golił, na mankiecie marynarki miał tłustą plamę.
Tim poklepał go po plecach, czując przypływ energii. Uwielbiał kobiety.
Uwielbiał i swoją żonę, i Mary Frances w intensywnie zielonej sukience, jej
lśniące usta i płynące z nich inteligentne słowa. Kochał Gigi, ale teraz
cieszył się, że wróci do pustego domu. Chciał tam pobiec.
– Sam po niego pójdę.
Wzdłuż Wilshire szedł na parking
przeznaczony dla gości restauracji. Przez chwilę próbował nadążyć za tylnym,
kremowym zderzakiem chryslera.
W Hollywood
zapadała noc, ale światła wytwórni Paramount chwytały ją i odpychały ku niebu,
Tim pędził wzdłuż Mulholland, a miasto wznosiło się i opadało niczym wielkie połyskujące
morze,
aż wreszcie zanurzył się w Laurel Canyon, gdzie domki tuliły się do pogrążonego
w ciemności zbocza. Ten należał do kochanki producenta, następny do tancerki z
zespołu baletowego, włączone lub wyłączone światło na ganku i pojedynczy sygnał
telefonu świadczyły o konszachtach mężczyzn z ich kochankami, o ich ciemnych
sprawkach, w Hollywood bowiem nigdy nie zapadała noc dość głęboka, by stanąć na
przeszkodzie wielkim planom i występkom urągającym moralności.
Mieszkał tu tylko ze względu na Gigi.
Obiecał jej, że w Kalifornii zostanie gwiazdą filmową i – Bóg mu
świadkiem – zagra sekretarkę Barrymore’a w jego kolejnym filmie. Jej gwiazda
miała wznosić się na firmamencie, a Gigi dostawać coraz lepsze role, zagrać
żonę, dziewczynę, matkę dzieciom. Idąc podjazdem do ich białego, przysadzistego
domu, czuł się tak, jakby wkraczał na plan filmowy, gdzie niewidoczny sztab
ludzi haruje w pocie czoła, by dekoracje nabrały pozoru trwałości i realności.
Zostawił kluczyki na stoliku w holu obok wazonu z bukietem tulipanów,
które od wyjazdu Gigi przywiędły i zmizerniały. Obok rzucił marynarkę, krawat i
spodnie, a koszulę zdjął przez głowę. Mógł uprzątnąć ten bałagan rano albo zdać
się na pokojówkę. Póki był tu sam, nie miało to żadnego znaczenia.
Obudziło go
podwójne stuknięcie w próg sypialni – to był odgłos kobiecych butów upuszczonych
na podłogę, jeden po drugim.
– Nie śpij, bo
cię okradną – szepnęła. Zapalił światło.
– Mary Frances? Wszystko w porządku?
– Drzwi były otwarte. Weszłam bez pukania.
Jego ciało o wydatnych żebrach, pełne zagłębień, szczupłe, ale nie
wiotkie, tonęło
w poduszkach. Wprawdzie jako uczestnik dwóch wojen nauczył się, że należy
bezustannie zachowywać czujność, ale jej widok go zaskoczył. A ona zaskoczyła
samą siebie.
Kładąc torebkę na komodzie, uświadomiła sobie, jakie to niedorzeczne, że
wciąż ma przy sobie złożony na pół maszynopis. Nie przychodziło jej do głowy
żadne sensowne wyjaśnienie: przecież mieszkała daleko stąd, na wzgórzach, tam czekał
na nią mąż. Nareszcie wieczór osiągnął punkt kulminacyjny. Przyjechała tu tylko
z jednego powodu.
Zdjęła zegarek i odłożyła go na komodę.
Tim nie spuszczał jej z oczu.
– Masz rację –
przyznał. – Nigdy się nie czerwienisz.
– Przecież mówiłam.
– Moja droga, która to godzina? Wyglądasz jak dziewczynka, która już dawno temu
powinna spać.
A więc rzucił jej wyzwanie.
– Mary – wyszeptał. – Nie.
Odwróciła się, jej palce odnalazły zamek sukienki i zaczęły go rozsuwać
ząbek po ząbku. Miała nadzieję, że nie wygląda tak idiotycznie, jak się czuje,
ale wiedziała, że nie ma innego wyjścia. Musiała się przekonać, czy on jej
naprawdę nie chce, jeśli cokolwiek miało się między nimi wydarzyć, to właśnie
teraz, a gdyby wszystko zrujnowała, to, do cholery, mówi się trudno.
Poczuła, jak za jej plecami łóżko ugina się pod ciężarem Tima, a potem
między udami poczuła muśnięcie opuszków jego palców.
Zniknął w jej ustach.
Nikomu o tym nie
powiedzą. Rano, u progu nowego tygodnia, Tim z bukietem wyjdzie po Gigi na
Union Station. Obładowany jej bagażami będzie przedzierał się przez gromadkę dziewcząt
o farbowanych, falowanych włosach – każda jak orchidea o mięsistych, jaskrawych
płatkach, z objuczonym mężczyzną u boku. Zabierze Gigi do domu. Ona usiądzie przy
fortepianie, krzyżując kostki, i zapyta go, co grywał, kiedy jej nie było.
Ten moment stanie mu przed oczami: tęsknił za nią, zawsze ją kochał, ale
czasem przez przypadek popełniamy głupstwo. Wyzna, że pod jej nieobecność
zdarzyło się coś dziwnego, i wyobrazi ją sobie skąpaną w świetle na zdjęciu z
Eddiem Cantorem, w ciężkiej blond peruce, która skrywa jej ciało przed
obiektywem kamery – niewolnica z haremu, z odchyloną głową, z twarzą zatrzymaną
w kadrze, wyniosła jak rumak, Gigi należąca tylko do niego, od kiedy skończyła trzynaście
lat. Opowie jej o przedziwnym wydarzeniu, jakie miało miejsce pod jej nieobecność
– ich przyjaciółka Mary Frances w środku nocy zjawiła się w jego łóżku – a
kiedy tylko to z siebie wyrzuci, nad ich głowami coś pęknie
i zaleje ich fala gorącego światła.
Ona położy drobną, alabastrową dłoń na jego ręce, zapewniając go, że nic
takiego się nie stało. Wtedy on zauważy, że nawet nie zdjęła kapelusza, ale ściągnęła
obrączkę ze szczupłego, jasnego palca, a bukiet lilii o pudrowym zapachu coraz bardziej
jej ciąży. Zabraknie mu słów.
Teraz jednak wydawało mu się, że to Mary Frances spija słowa z jego ust.
Po tym, jak zjadła wszystko do ostatniego kawałeczka, syta, pijana i wilgotna
szepcze mu do ucha, co i jak chciałaby z nim zrobić, mocno do niego przywiera,
on odczuwa siłę jej nóg, ich mocny uścisk, choć ona nie milknie, on nie pojmuje
ani słowa, ale coś w nim pęka. Jej halka ślizga się po jego skórze, a on
wreszcie rozbiera Mary Frances i oboje są nadzy.
Niewiele rzeczy Mary Frances uważa za tak naturalne jak nagość, ale teraz
patrzy w dół,
w przestrzeń pomiędzy nimi, nie starcza jej śmiałości, by spojrzeć mu w twarz,
dlatego próbuje odnaleźć sens w jego ciele, jej wzrok szuka miejsc, w których poszczególne
elementy do siebie przylegają, układając się w funkcjonalną całość, przypomina
jej się ryba filetowana przez kelnera, czyż to nie cud, że można zajrzeć do
wnętrza? Właśnie tak chce patrzeć na Tima. Boi się kolejnego pragnienia.
Strach maluje się chyba na jej twarzy, bo Tim z niepokojem pyta: „Co?”,
nic więcej nie chce mu przejść przez gardło, nie potrafi dokończyć: „Coś nie
tak?”, „Co się dzieje?”, wszystkie te pytania wydają się nie na miejscu,
chciałby je zadać, ale się waha, nic do niej nie dociera, nic nie może wypełnić
przestrzeni, która teraz się rozrasta, rozpycha między nimi. Och, niech to
szlag – myśli ona. – Niech
to szlag. Mimowolnie wydobywa z siebie głos, ale zanim zdąży wyznać mu miłość, jego
usta spadają na jej wargi, zakrywają je, opatrzność nad nią czuwa, przecież nie
dlatego zapragnęła Tima, że go kocha, to nie miłość kazała jej zawrócić na
ciemnej autostradzie i przywiodła ją ku tej chwili, tylko nieposkromiony
apetyt, bezwzględny, nieznoszący sprzeciwu, równie rzeczywisty jak miłość, ale
znacznie niebezpieczniejszy.
Teraz ona myśli tylko o jednym: Nie przestawaj, nie przestawaj. Nie
przestawaj.
Wyszła, kiedy on
jeszcze spał, maszynopis wyjęła z torebki i zostawiła obok jego marynarki w
holu. Sprowadziła auto z podjazdu na luzie i dopiero potem zapaliła silnik, a
światła włączyła, kiedy zbliżyła się do głównej drogi, pędem przejechała przez
kanion do należącego do jej rodziny letniego domku
w Lagunie, gdzie – jak poinformowała Ala – zamierzała spędzić całą noc. Dziwne
– wszystko potoczyło się tak naturalnie. Kiedy otworzyła drzwi i okna, zapach
eukaliptusów i zeszłorocznych popiołów uderzył ją jak pięść.
Na regale na poddaszu leżała kartonowa teczka z bez mała pięćdziesięcioma
sonetami, tyle razy je czytała, kartki pomięły się i pozaginały, bo nie rozstawała
się z nimi przez całą zimę przed zaręczynami, kiedy Al był daleko, uczył
angielskiego w szkole z internatem w Wyoming. Wyznał jej,
że pisał do niej długimi, mroźnymi nocami, póki nie wypaliły się świece, a
atrament nie zamarzł
w kałamarzu. Sonety nie były o niej, tylko dla niej. Przez papier wyczuwała
emocje piszącego, nawet jeśli nie potrafiła ich nazwać. Pragnęła, by i ją
przepełniły.
Była leniwą studentką, kiedy się poznali, uczyła się w szkole letniej na
Uniwersytecie Kalifornijskim, ale jej listy były tak żarliwe, że kiedy Al
przyjechał do niej w czasie przerwy bożonarodzeniowej, natychmiast chciał się
żenić, a potem zabrać Mary Frances z Kalifornii do Francji, do Dijon, gdzie
dostał trzyletnie stypendium. Kiedy po raz pierwszy się pocałowali, ona wpadła
w jego ramiona, podłoga zakołysała się pod nią jak pokład statku. Miała
dwadzieścia jeden lat.
Francja to była bajka, przygoda, przedłużony miesiąc miodowy. Al
studiował, więc mieli tylko tyle, ile przysyłali im jej rodzice, Rex i Edith.
Alowi nie starczało czasu na własną twórczość, choć uczył się po to, by zostać
pisarzem. Może dlatego, zamiast poświęcać czas na naukę profesji, lepiej od
razu się nią zająć. Mamy tak niewiele czasu.
To właśnie do domku letniego w Lagunie wrócili z Alem z Dijon i tam
spotkali Tima i Gigi.
Zaczęło się od niewielkiego trzęsienia ziemi. Kiedy minęło, na wysypanej
żwirem drodze zobaczyli Gigi w letniej, kraciastej sukience z powiewającymi na
wietrze wstążeczkami, które oplatały jej szyję. Za jej plecami na przechylonym
słupie wysokiego napięcia z kabla wystrzeliły z sykiem iskry,
a nadchodząca Gigi wyglądała tak, jakby wyładowanie elektryczne obudziło ją do
życia. Mary Frances zauważyła, że Al wypina pierś. Ona wyprężyła się jeszcze
bardziej.
– Dobry Boże, oto i cała Kalifornia – przywitała ich Gigi. Wypuściła z rąk na
ziemię resztki porcelanowego pieska.
– Dillwyn i Gigi Parrishowie. Dillwyna nie było. Cała trójka spojrzała na ganek
z ozdobną balustradą.
– Timmy! – zawołała.
Od tamtej chwili nie rozstawali się z Parrishami, którzy wynajmowali
sąsiedni dom, podczas gdy Tim remontował inne, jeden w Lagunie, a drugi w Laurel
Canyon. Był starszy od nich, zajmował się sztuką, wcześniej prowadził
restaurację, a przed wielu laty opublikował powieść i ilustrował kilka poczytnych
książeczek dla dzieci napisanych przez swoją siostrę. Miał koneksje w Nowym
Jorku
i Hollywood. Zlecił Alowi malowanie ogrodzeń i wtedy razem wpadli na pomysł
scenariusza. Mary Frances pamiętała wieczory, kiedy gadali nad butelką wina,
przy zapalonym kominku, za oknami świstał wiatr, a Gigi wisiała nad nimi niczym
kryształowy żyrandol. Mary Frances często wydawało się, że zaczęła pisać tylko
po to, żeby nie dać o sobie zapomnieć.
Dobrze wiedziała, że Al po wykonaniu zlecenia z ulgą wrócił do życia
uczelnianego, jesienią dostał bowiem pracę w Occidental College. Po raz ostatni
widzieli się Parrishami kilka miesięcy wcześniej, pod koniec lata, tuż przed
przeprowadzką do Eagle Rock.
Mary Frances tęskniła za tym domem. Wychowała się, niemal dosłownie, przy
długim stole stojącym nad brzegiem morza. Salony i kucharki, herbatki i
przyjęcia w mieście równoważyło lato spędzane na myszkowaniu wśród nadmorskich skał
z siostrami Norah i Anne – miały stopy czarne od szlamu i brzuchy pełne ryb
złowionych w sieci przez ich brata Davida. Laguna Kennedych. Przyjechała tu z
nadzieją, że rodzinne miejsce podpowie jej, jak odnaleźć drogę w labiryncie.
Z wysmaganego wiatrem ganku przeszła ścieżką porośniętą szałwią na
skalisty brzeg oceanu. Było jeszcze chłodno, łukowata plaża wydawała się
całkiem opustoszała, a szeroki neon hotelowy na wybrzeżu raz po raz zapalał się
i gasł. Usiadła na najniższym stopniu, ze stopami w piasku i wpatrywała się w
fale uderzające o brzeg.
Słysząc odgłos kroków za plecami, odwróciła się i zobaczyła inną parę,
którą widywali tamtego lata. Każdego popołudnia na kocu przesiadywał mężczyzna
w obcisłym stroju plażowym, a kobieta ubrana jak pielęgniarka wcierała olejek w
masywne opalone plecy swojego towarzysza. Teraz, mijając Mary Frances
przycupniętą u dołu schodów, przerwali rozmowę i podjęli ją, dopiero kiedy się
oddalili.
Latem mężczyzna obserwował ją, jak wychodziła z oceanu, siedział,
obejmując rękami kolana
i mrużył oczy, kiedy raziło go słońce. Codziennie, idąc w stronę schodów,
przechodziła obok nich
w mokrym kostiumie kąpielowym, prawie naga, a nieznajomy uporczywie się w nią
wpatrywał. Pewnego dnia się odwróciła, popatrzyła mu prosto w oczy, wytrzymała
ciężar jego spojrzenia. Wtedy zza niego wychynęła kobieta, wbiła zęby w jego
pulchną dłoń jak suka przywołująca do porządku niesfornego szczeniaka, a on się
zaśmiał, odwrócił się do niej, uśmiechnął i zaczęli rozmawiać. Mary Frances
zgasła jak światło w oddali.
Teraz mężczyzna szedł wzdłuż krawędzi wody, tak by krople go nie
dosięgły, jego towarzyszka pół kroku za nim, w szarym płaszczu na guziki, z
założonymi rękami. Po chwili strzepnęła pyłek z rękawa jego swetra. Mary
Frances już nie przechodziła obok ich koca, nastała zima i zapanował chłód, ale
oni pomimo innej pory roku byli tacy jak zawsze.
Wkrótce Mary Frances miała wspiąć się po schodach na klif, a potem zasnąć
na wąskim łóżku na poddaszu, następnego dnia zamierzała wrócić do Ala, a on nie
zauważyłby niczego niepokojącego w jej wypoczętej twarzy, opalonej przez poranny
wiatr. Na kolację przygotowałaby danie tak skromne jak posiłki, które jadali
zazwyczaj we Francji, a potem przy kominku wypiliby resztkę dobrego koniaku. Al
otworzyłby książkę, którą wspólnie czytali, Moby Dicka, a wielki biały wieloryb
zabrałby ich
z powrotem na pełne morze.
Z całym zdecydowaniem, z butami w ręku domagała się tylko jednej jedynej
nocy. Wydawało jej się, że po powrocie do Eagle Rock jej życie wskoczy na
właściwy tor, że rozmyją się kontury, a ona sama już nie będzie wiedziała, czy
wydarzenia tamtej nocy były jej dziełem czy może tylko z bardzo bliska
obserwowała ich bieg.
Kiedy wróciła do
Eagle Rock, Al zajmował się tym, co tak absorbowało go od początku ich
małżeństwa, czyli pisaniem. Rano wychodził na zajęcia, wpadał na lunch,
przynosił butelkę mleka, zjadał jajko sadzone na żytnim chlebie, całował ją w
policzek przed powrotem na uczelnię i tyle go widziała do kolacji.
Jego maszyna do pisania dyktowała rytm domowego życia. Mary Frances myła
naczynia, wieszała pranie, brała kąpiel, a jednostajne, mechaniczne staccato
dobiegające od jego biurka
w sąsiednim pokoju wprawiało w drżenie szprosowe okna. Bała się tego, co
mogłoby wypełnić jej głowę zamiast dźwięcznego stukotu klawiszy i odgłosu
wkręcania kartki między wałki.
W Dijon Al bujał w obłokach, nawet po ślubie nie potrafiła odgadnąć jego
myśli. Niekiedy zamierał na kilka minut, podkurczał szczupłe nogi pod krzesłem
i wyglądał przez to samo okno, przy którym siedziała i ona. Czarna kawa, fajka,
nieruchome klawisze maszyny do pisania, on wpatrzony
w omszałe dachy miasta, zupełnie jej nie dostrzegał. Nie lubiła, kiedy pracował
w domu, bo wtedy wydawało jej się, że pomimo pozornej bliskości jej mąż
przebywa bardzo, bardzo daleko. Wolała wyobrażać go sobie, jak przesiaduje w
kawiarni na placu, nie zwracając uwagi na otaczających go ludzi, nawet na
śliczne dziewczyny.
Zdejmowała aksamitne domowe pantofle i zakładała nogę na nogę, próbując
ściągnąć na siebie jego uwagę. Koniuszkiem pióra postukiwała o zęby, mąciła
ciszę cichymi cmoknięciami. Zwracała twarz ku słońcu, odchylała się na oparcie krzesła,
zamykała oczy, ale w głowie krzyczała wściekle, wzywając go, by się do niej
odwrócił. Wreszcie zrywała się z krzesła, a książka, którą trzymała otwartą na
kolanach, spadała z trzaskiem na podłogę.
Dopiero wtedy Al reagował.
– Kochanie – mówił, sięgając do kieszeni. – Dziś czwartek, prawda?
Wkładał jej w dłoń jakiś drobiazg kupiony na targu, dwa guziczki z kości
słoniowej, woreczek
z lawendą albo szylkretowy grzebień do upinania włosów. Co czwartek dawał jej jakiś
prezent na pamiątkę ich spotkania, a ona, obracając w dłoni byle świecidełko,
czuła się tak, jakby sama je sobie zrobiła, kiedy wytężając całą siłę woli,
wyrwała go z wzniosłego zamyślenia.
On się do niej uśmiechał, głaskał ją palcami po policzku i znowu wszystko
było w porządku.
Teraz płoszył ją dzwoniący telefon, niepokoiło pukanie listonosza. Snuła
się w korytarzu pod jego gabinetem – krzesło Ala, czarna maszyna do pisania
Ala, poemat Ala, resztki wątłego światła padające na biurko – czekając, na aż
on pozwoli jej wejść.
– Kochanie – odezwał się – zrobiło się już tak późno?
Gestem przywołał ją do siebie. Oboje spojrzeli na bałagan na biurku:
karteluszki z zapiskami, pełna popielniczka, rosnąca sterta rękopisów, o których
pokazanie nie miała już zamiaru więcej go prosić. Mogłaby zakryć to wszystko
kawałem płótna, spakować walizki i wyjechać na południe – do Meksyku albo z
powrotem do Francji – i wrócić tu na wiosnę. Pewien chłodny świąteczny dzień
spędzili na planowaniu wyjazdu do Algierii, choć dobrze wiedzieli, że to czyste
mrzonki. Teraz też potrzebowała takiego planu, całej serii planów, takich, jakie
niegdyś snuli wspólnie z Alem.
– Kolacja? – zaproponowała.
Westchnął. Ze zmierzwionymi blond lokami wyglądał tak uroczo.
– Oczywiście.
Zajął swoje miejsce przy kuchennym stole, a ona zapałką zapaliła stojącą
obok niego świeczkę. Kiedy się krzątała, wydawała mu się równie odległa jak
latawiec, który odfrunął za daleko, by go złapać. Niekiedy, odrywając się od
biurka, nie potrafił sobie przypomnieć, czego ona od niego oczekuje, jak należy
zagrać rolę męża.
Z szafki wyciągnęła mały kieliszek i butelkę sherry i postawiła je przy
jego łokciu.
– Co ja bym bez ciebie zrobił? – powiedział, ale ona nawet się nie odwróciła.
Zasłonił oczy dłońmi. Lubił wsłuchiwać się w kuchenną krzątaninę,
skrobanie noża o deskę
i głuchy odgłos krojenia warzyw. Ten rytuał zainicjowali w ostatnich tygodniach
we Francji, w ich mieszkanku panował taki ziąb, że Mary Frances gotowała
kolację w płaszczu, oboje wtedy milczeli. Dopiero później, kiedy wtuleni w
siebie przed piecem węglowym siedzieli nad wspólnie czytaną książką, zaczynali
rozmawiać. Odkąd jednak Al spędzał całe dnie przy biurku, obecność Mary Frances
zaczęła go przytłaczać.
Jego rodzice nie okazywali sobie zażyłości. Ojciec nigdy nie przyglądał
się matce, jak gotowała ziemniaki i wielkie kawały mięsa, nie potrafił usiedzieć
bezczynnie: czytał gazetę, słuchał radia, jadł,
a potem zabierał się do jakiegoś innego zajęcia. Al i jego brat Herbert nie
pozwalali matce próżnować, potrzebowali jedzenia jak paliwa. Ojca absorbowały
sprawy kościoła, codziennie odwiedzały ich grupki parafian. Wspólnota. Wspólnotę
rodzice przedkładali nad wszystko.
A teraz Al czuł się wykorzeniony, został sam z Mary Frances i jej rodziną.
– Wiesz – powiedział. – Larry twierdzi, że synek Fay mniej daje w kość, od
kiedy zaczął mówić. Więcej słów, mniej krzyku. Może moglibyśmy kiedyś ich
zaprosić.
Mary Frances się zaśmiała. Z Larrym znali się od niepamiętnych czasów.
– Fay też?
– Przecież ją uwielbiasz.
– Uwielbiam Larry’ego. Ją zaledwie lubię.
Mary Frances usuwała błonki spomiędzy cząstek pomarańczy, gromadząc sok w
misce. Jej nadgarstek zginał się miarowo. Kuchnię wypełnił cytrusowy aromat.
– Wątpię, by zdecydowali się na kolejne dziecko – oznajmił Al.
Ostrze noża zatrzymało się na ułamek sekundy, ale po chwili wróciło do
rytmicznej pracy.
– Och, czy nie dość jest dzieci na świecie? Najwyraźniej Fay ma już pełne ręce
roboty.
Al nic nie odpowiedział. Odwróciła się.
– Najwyraźniej – powtórzył. Zakołysał kieliszkiem z sherry.
Dzień wcześniej z listu od matki dowiedział się, że napromienianie nie
zmniejszyło cierpienia ojca, a nowotwór się nie wycofuje. Leczenie przez
krwiobieg jest o wiele skuteczniejsze. Herbert wciąż jest w Chinach. Nic nie
wskazuje na to, by planował ożenek i powrót do domu.
Za kuchennym oknem przemykał wieczór, świece podświetlały od dołu twarz
Mary Frances, uwydatniając zarys jej szczęki. Zamarła, kiedy wspomniał o
dzieciach, choć napomknienie było zawoalowane, a może źle odczytał jej reakcję.
Doszedł do wniosku, że to on powinien poruszyć ten temat.
Wstał, wyciągając koszulę ze spodni.
– Pójdę się umyć – oznajmił i wyszedł do łazienki.
Tłuszcz na patelni się spalił i sczerniał. Mary Frances doskoczyła do
naczynia i chwyciła je przez ścierkę, wytarła kawałkiem gazety i zaczęła
gotowanie od nowa, tym razem nie spuszczając kuchenki
z oczu. Podsmażyła cebulę i czosnek na złoto i posiekała kilka bladych listków
estragonu rosnącego
w doniczce na parapecie. Intensywny świeży zapach przywodził na myśl wiosnę.
Wiosną w Dijon, podczas wspólnej górskiej wyprawy pod auspicjami Klubu
Alpejskiego, starsze panie bez przerwy beształy ją za niepewne stawianie kroków
i raczkującą francuszczyznę: la petite violette, violette américaine. Z
irytacją spoglądała na Ala, a on się śmiał. Daleko jej było do delikatnego kwiatuszka.
Gdy zatrzymywali się na posiłek, zamawiała suflet albo móżdżek cielęcy, potrawy
z wątróbki albo szpiku i tyle mocnego wina, że wzbudzała powszechne
rozbawienie. W drodze do domu ich towarzyszki dały jej spokój.
Gdyby teraz przyszła jej ochota na móżdżek cielęcy, to nie wiedziałaby
nawet, gdzie i za co go kupić. Żywili się wyłącznie warzywami, książkami,
tytoniem i ciszą. Zblanszowała i posiekała pęczek szpinaku. Ubiła jajka z
estragonem i jeszcze raz rozgrzała patelnię. Przyrządziła sałatkę z awokado
i pomarańczy. Podała butelkę piwa i chleb. Na dzisiaj tyle powinno wystarczyć.
Jej matka zawsze mogła liczyć na kucharzy oraz obfite spiżarnie i
lodówki, ale we Francji nie było miejsca na przechowywanie zapasów i Mary Frances
nauczyła się wykorzystywać to, co akurat miała pod ręką. Al też wyniósł z tego lekcję,
nie oczekiwał, że ona otoczy go troską, poda mu codziennie mięso z ziemniakami,
ciasto i kawę, zrozumiał raczej, że bycie razem polega na dawaniu i braniu.
Rozmowie. Chwyciła patelnię przez ścierkę i wsunęła pod ruszt. Od jakiegoś czasu
właśnie takie rozmowy z Alem wydawały jej się najbezpieczniejsze.
On wrócił do kuchni i zapytał, czy ma ochotę na drinka u Parrishów. Mary
Frances oparła się
o kuchenkę. On trzymał zaproszenie.
– Gigi nie wyjechała? – zapytała.
– Na pewno już wróciła. Przyjęcie powitalne? – Al uderzył zaproszeniem o dłoń. –
Za długo ich nie widzieliśmy.
– Tak – odparła. – To prawda.
Jak mogła być taka naiwna. Oczywiście wciąż będą wspólne drinki, kolacje,
wyjścia do kina czy karty z Parrishami, ale czymkolwiek był ten gwałtowny
rozbłysk, który pojawiał się, kiedy ich oczy spotykały się nad stołem, więcej
go nie zobaczy, ponieważ nie był dla niej wystarczający. Nie potrafiła
zadowolić się namiastką ani zrezygnować.
Momentalnie jej myśli zwróciły się ku przeszłości, poczuła pod palcami
skórę Tima, jakby jej naprawdę dotykała, choć jej dłonie szukały właśnie
ostatniego noża w pełnym wody zlewie. Podstawowe odruchy ją zawodziły.
Wyciągnęła frittatę z piekarnika, ukroiła sobie i Alowi trójkątne kawałki,
polała sosem sałatkę, otworzyła piwo i nakryła do stołu. Al podziękował skinieniem
głowy. Cóż im pozostało? Nachylili się nad posiłkiem i jedli.