lipca 28, 2017

FRAGMENT KSIĄŻKI: "Dzikie łabędzie. Trzy córy Chin"

FRAGMENT KSIĄŻKI: "Dzikie łabędzie. Trzy córy Chin"

Jung Chang
"Dzikie łabędzie. Trzy córy Chin"

Tłumaczenie: Bożena Umińska-Keff

(s. 19 – 32)

„MAŁE ZŁOTE LILIE” – KONKUBINA GENERAŁA
(1909–1933)

Moja babcia w wieku piętnastu lat została konkubiną generała, szefa policji w słabym i chwiejnym chińskim rządzie. Był rok 1924 i w kraju panował chaos. Na przeważającym obszarze, łącznie z Mandżurią, gdzie mieszkała moja babka, władzę sprawowali wojskowi. Związek został zaaranżowany przez jej ojca, urzędnika policji w prowincjonalnym mieście Yixian w południowo-zachod­niej Mandżurii, leżącym sto sześćdziesiąt kilometrów od Wielkie­go Muru i czterysta kilometrów na północny wschód od Pekinu.
Jak większość miast w Chinach, Yixian został zbudowany jako forteca. Mury, które go otaczały, pochodziły z czasów dynastii Tang (618–907 naszej ery). Miały dziewięć metrów wysokości, trzy metry sześćdziesiąt centymetrów szerokości i wieńczyły je blanki dźwigające szesnaście fortów rozstawionych w regular­nych odstępach. Mury były na tyle szerokie, że można było swo­bodnie przejechać po nich konno. Do miasta prowadziły cztery bramy, których usytuowanie odpowiadało czterem położeniom igły kompasu, każda z zewnętrzną ubezpieczającą bramą, a całą fortyfikację otaczała głęboka fosa.
W mieście najbardziej rzucała się w oczy wysoka, bogato zdo­biona dzwonnica z ciemnobrązowego kamienia, która została zbudowana w VI wieku, kiedy przyjęto tu buddyzm. Każdej nocy uderzano w dzwon, aby oznajmić godzinę, używano go również jako alarmu w razie pożaru albo powodzi. Yixian był dobrze
prosperującym miastem handlowym. Na równinach wokół upra­wiano bawełnę, kukurydzę, sorgo, soję, sezam, brzoskwinie, jabł­ka i winogrona. Na łąkach i na wzgórzach leżących na zachód od miasta rolnicy hodowali owce i bydło.
Mój pradziadek, Yang Rushan, urodził się w 1894 roku, kie­dy jeszcze całymi Chinami rządził cesarz rezydujący w Pekinie. Członkowie rodziny panującej byli Mandżurami, którzy podbili Chiny w 1644 roku. Rodzina Yang należała do chińskiej grupy et­nicznej Han i powędrowała na północ od Wielkiego Muru, szu­kając szczęśliwszego losu.
Pradziadek jako jedyny syn swoich rodziców był najważniej­szą osobą w całej rodzinie. Tylko dzięki synowi może przetrwać nazwisko rodu – bez niego linia rodzinna wygaśnie, co dla Chiń­czyków było równoznaczne z najstraszliwszą zdradą, jaką moż­na popełnić wobec własnych przodków. Posłano go do dobrej szkoły. Miał zdać egzaminy, aby zostać mandarynem – urzęd­nikiem. Było to ambicją większości mężczyzn w tym czasie. Ża­den Chińczyk nie czuł się bezpiecznie bez władzy lub pieniędzy, bo nic go wtedy nie chroniło przed urzędniczym rozbojem lub nieprzewidzianą przemocą. W Chinach nigdy nie istniał oficjalnie zatwierdzony system prawny. Wymiar sprawiedliwości był niepodważalny, a okrucieństwo wpisano w działanie wszystkich instytu­cji, ale mogło ono także wynikać z kaprysu urzędnika, który, jeśli miał władzę, sam był prawem. Dla dziecka z niearystokratycznej rodziny zostanie mandarynem było jedynym sposobem wymknię­cia się z obrotów wiecznie kręcącego się koła niesprawiedliwości i własnego strachu. Yang zdecydował, że jego syn nie zajmie się tradycyjnym rodzinnym rzemiosłem – wyrabianiem filcu – i po­święcił siebie i całą swoją rodzinę, aby go wykształcić. Kobiety szyły dla okolicznych zakładów krawieckich, pracując do późna w nocy. Żeby zaoszczędzić pieniądze, przykręcały lampki oliwne do minimum i psuły sobie wzrok. Od ciężkiej, wielogodzinnej pracy puchły im palce.
Zgodnie z obyczajem mój pradziadek został ożeniony bardzo młodo, w wieku czternastu lat, z dziewczyną starszą od niego o sześć lat. Uważano wtedy, że jednym z obowiązków żony jest pomoc w wychowywaniu męża.
Historia jego żony, mojej prababki, jest typową historią milionów chińskich kobiet z tamtych czasów. Pochodziła z rodziny garbarzy o nazwisku Wu. Ponieważ jej rodzina nie należała do inteligencji ani nikt z niej nie piastował urzędniczego stanowiska, a w dodatku była dziewczynką, w ogóle nie dano jej imienia. Urodziła się jako druga córka i nazwano ją po prostu „Dziewczyną numer dwa” (Eryatou). Jej ojciec umarł, kiedy była niemowlęciem, i wychowywał ją wuj. Pewnego dnia, gdy miała sześć lat, wuj jadł obiad z przyjacielem, którego żona była w ciąży. Podczas obiadu obaj mężczyźni ustalili, że jeśli dziecko będzie chłopcem, poślubi sześcioletnią siostrzeni­cę wuja. Dwoje młodych nigdy nie spotkało się przed ślubem. Poza tym miłość traktowano jako coś wstydliwego, coś, co naruszało ho­nor rodziny. Nie dlatego, żeby stanowiła tabu – w Chinach istnia­ła pradawna tradycja romantycznej miłości – ale dlatego, że uwa­żano, iż młodzi ludzie nie powinni znaleźć się w sytuacji, w której coś takiego może się przytrafić, ponieważ małżeństwo było spra­wą zwykłego obowiązku, umowy pomiędzy dwiema rodzinami. Jeśli miało się dużo szczęścia, można się było zakochać po ślubie.
W momencie ślubu, który mój pradziadek zawarł w wieku lat czternastu, biorąc pod uwagę, że chowano go pod kloszem, nadal był jeszcze właściwie dzieckiem. Pierwszej nocy nie chciał spać w pokoju ślubnym. Zasnął na łóżku w pokoju matki i przenie­siono go, kiedy spał, do sypialni, w której była panna młoda. Ale chociaż był rozpieszczonym i zepsutym chłopcem i ciągle jeszcze potrzebował pomocy przy ubieraniu, wiedział dobrze, jak się „robi dzieci”, jak to ujęła jego żona. Moja babka urodziła się pierwsze­go roku po ślubie rodziców, piątego dnia piątego księżyca, wczesnym latem 1909 roku. Była w lepszej sytuacji od swojej matki, bo jednak nadano jej imię, które brzmiało Yufang. Yu oznacza „jadeit” i było to imię nadawane całemu potomstwu tej generacji, fang zaś oznacza „pachnące kwiaty”.
Świat, na którym się pojawiła, był absolutnie nieprzewidywalny. Imperium mandżurskie, które trwało przez dwieście sześćdziesiąt lat, rozpadło się. W latach 1894–1895 Japonia zaatakowała Chi­ny w Mandżurii. Chiny poniosły ciężkie straty i utraciły część terytoriów. Powstanie bokserów w 1900 roku zostało stłumio­ne przez osiem obcych armii, których kontyngenty stacjonowały potem w Mandżurii, niektóre z nich rozlokowano wzdłuż Wiel­kiego Muru. W latach 1904–1905 Rosja i Japonia stoczyły wojnę na równinach Mandżurii, a zwycięstwo Japonii sprawiło, że stała się tam dominującą siłą. W 1911 roku pięcioletniego cesarza Chin Pu Yi obalono i ustanowiono republikę, na której czele stanął cha­ryzmatyczny przywódca Sun Jat-sen.
Nowy rząd republiki wkrótce upadł i kraj podzielił się na rzą­dzone przez lokalnych watażków terytoria. Szczególnie Mandżuria była źle nastawiona do republiki, ponieważ właśnie z niej wywo­dziła się panująca dynastia. Zewnętrzne siły, zwłaszcza Japonia, pomnożyły wysiłki, aby zapanować nad Chinami. Wobec tych wszystkich nacisków stare instytucje załamały się i w efekcie po­wstała pustka w sferze władzy, moralności i autorytetów. Wielu ludzi dążyło na szczyty, przekupując lokalnych potentatów kosz­townymi podarunkami: złotem, srebrem i innymi kosztownościa­mi. Pradziadek – nie na tyle bogaty, by kupić sobie wysoką pozycję w dużym mieście – gdy dobiegał trzydziestki, był zaledwie urzęd­nikiem policji w rodzinnym Yixianie, prowincjonalnej dziurze. Ale miał wielkie plany. I miał wartościowe aktywa – swoją córkę.
Babcia była pięknością. Miała owalną twarz z różowymi policzkami i alabastrową cerę. Długie, lśniące czarne włosy splatała w gruby warkocz, który sięgał talii. Jeśli okoliczności tego wymagały, była skromna i poważna – a przeważnie wymagały. Ale pod stateczną powierzchownością kryła się tłumiona energia. Była niewysoka, miała ponad metr pięćdziesiąt, drobną figurę i spadziste ramiona, uznawane wtedy za idealne.
Jej największym majątkiem były jednak krępowane stopy, zwa­ne po chińsku siedmiocentymetrowymi złotymi liliami (sancun jinlian). Oznaczało to, że jej chód był jak „kołysanie się młodych
pędów wierzby w wiosennych powiewach”, jak to ujmowali chiń­scy znawcy kobiecej urody. Widok kobiety kołyszącej się na krępo­wanych stopach miał działać na mężczyznę erotycznie, ponieważ jej bezradność budziła opiekuńcze uczucia w patrzącym.
Babcia miała dwa lata, kiedy zaczęto jej bandażować stopy. Jej matka, która sama miała krępowane stopy, najpierw kawałkiem białego materiału o długości sześciu metrów przywiązała jej palce, oprócz dużego, do podeszwy stopy. Potem na wierzchu położyła duży kamień i zgruchotała kości. Babcia krzyczała w potwornym bólu, ale matka wetknęła jej między zęby złożony kawałek ma­teriału, żeby nie było słychać wrzasków. Ten ból babcia znosiła wielokrotnie.
Trwało to dobrych kilka lat. Nawet kiedy kości już połamano, stopę krępowano bandażem z grubego materiału w dzień i w nocy, bo gdyby ją uwolniono, mogłoby się zdarzyć, że kości zaczną się zrastać. Przez lata moja babka żyła w nieustannym bólu. Kiedy prosiła, żeby rozwiązać bandaże, matka szlochała i mówiła, że to by zrujnowało całe jej życie i że robi to dla jej szczęścia.
W tamtych czasach, gdy kobieta wychodziła za mąż, rodzina pana młodego zaczynała od obejrzenia jej stóp. Uważano, że duże, normalne, przynoszą wstyd domowi męża. Teściowa unosiła brzeg długiej spódnicy panny młodej i jeśli jej stopy miały więcej niż dwadzieścia centymetrów, demonstracyjnie, z potępieniem, opusz­czała spódnicę i wycofywała się, zostawiając pannę młodą pod krytycznymi spojrzeniami gości weselnych, którzy przyglądali się jej stopom i w obraźliwy sposób wyrażali pogardę. Czasem matka litowała się nad córką i rozluźniała bandaże, ale kiedy dziewczyna podrosła i musiała znosić pogardę rodziny męża i ogólną dezapro­batę, sama winiła swoją matkę za to, że okazała wcześniej słabość.
Tradycja krępowania stóp została wprowadzona ponad tysiąc lat temu, podobno przez jedną z konkubin cesarza. Uważano, że widok kobiety kuśtykającej na malusieńkich stópkach pobudza erotycznie, a mężczyźni, bawiąc się tymi stópkami, zawsze scho­wanymi w jedwabnych haftowanych bucikach, podniecają się. Ko­biety nie zdejmowały bandaży nawet wtedy, gdy już były zupełnie
dorosłe, jakby ich stopy mogły znowu urosnąć. Rozluźniały więzy tylko czasami w nocy, w łóżku, kiedy wkładały buciki na miękkiej podeszwie. Mężczyźni rzadko widywali ich stopy gołe – zazwy­czaj były pokryte gnijącą skórą i cuchnęły, kiedy zmieniano ban­daże. Z dzieciństwa pamiętam, że babcię stale bolały stopy. Kiedy wracałyśmy z zakupów do domu, pierwszą rzeczą, jaką robiła po powrocie, było zanurzenie nóg w misce z gorącą wodą – i wtedy wzdychała z ulgą. Potem obcinała kawałki martwej skóry. Bolały ją połamane kości i paznokcie, które wrastały w poduszki pod palcami.
Babci zaczęto krępować stopy w tym czasie, gdy już przestano uważać to za rzecz pożądaną. Gdy w 1917 roku urodziła się młod­sza siostra babci, zaniechano już tego zwyczaju i szczęśliwie unik­nęła tej tortury.
Ale gdy moja babcia dorastała, w tak niedużym mieście jak Yixian nadal powszechnie uważano, że małe stopy są podstawo­wym warunkiem dobrego małżeństwa. Jednak w tym wypadku stanowiły one tylko zadatek. Dziadek zamierzał zrobić ze swojej córki albo doskonałą damę, albo najwyższej klasy kurtyzanę. Lekceważąc powszechną mądrość swoich czasów, według której anal­fabetyzm kobiety z niskiej klasy społecznej był jej cnotą, posłał ją do szkoły dla dziewcząt, którą otworzono w mieście w 1905 roku. Poza tym uczyła się grać w chińskie szachy, w madżonga i w go. Posiadła też sztukę rysowania wzorów hafciarskich. Jej ulubionym wzorem były mandaryńskie kaczki (symbolizowały miłość, bo za­wsze pływały w parach) i wyszywała je na małych bucikach, któ­re dla siebie robiła. Oprócz tego wynajęty nauczyciel udzielał jej lekcji gry na qin, instrumencie podobnym do cytry.
Babcia była uznawana za lokalną piękność. Miejscowi mówili, że stoi „jak żuraw między kurami”. W 1924 roku miała piętnaście lat i jej ojciec zaczął się niepokoić, że dla jego jedynej lokaty może minąć najlepszy termin realizacji – i tym samym minie jego szansa na wygodne życie. Ale tego roku generał Xue Zhiheng, inspektor Centralnej Policji w Pekinie, miał wizytować miasto. 


Xue Zhiheng urodził się w 1876 roku w okręgu Lulong, położonym około stu sześćdziesięciu kilometrów na wschód od Pekinu i na po­łudnie od Wielkiego Muru, gdzie bezmiar równin północy wznosi się ku górom. Był najstarszym z czterech synów wiejskiego na­uczyciela.
Jego prezencja robiła silne wrażenie na każdym, kto go spotkał. Kilku niewidomych wróżbitów, którzy dotykali jego twarzy, prze­powiedziało mu, że zyska władzę i wysoką pozycję. Był uzdolnio­nym kaligrafem – ten talent wysoko wtedy ceniono. W 1908 roku Wang Huaiqing, wizytując Lulong, zauważył piękne, kaligraficzne pismo na tablicy nad bramą głównej świątyni i wezwał człowieka, który to napisał, a potem zaproponował trzydziestodwuletniemu Xue, żeby został jego adiutantem.
Ze względu na niezwykłą operatywność Xue szybko został awansowany na kwatermistrza. Ta funkcja pociągała za sobą da­lekie i częste podróże i Xue zaczął nabywać na własność sklepy spożywcze w okolicach Lulongu i po drugiej stronie Wielkie­go Muru, w Mandżurii. Wychwalano jego błyskawiczną karierę, kiedy pomógł generałowi Wang stłumić powstanie w Mongolii Wewnętrznej. Zgromadził wtedy olbrzymi majątek. Sam zapro­jektował i wybudował dla siebie osiemdziesięciojednopokojową rezydencję w Lulongu.
W ciągu dziesięciolecia po upadku imperium żaden rząd nie był w stanie ustanowić i utrzymać władzy. Potężni warlordowie rychło zaczęli walczyć ze sobą o kontrolę nad rządem centralnym w Pekinie. Frakcja Xue, na czele której stał generał Wu Peifu, zdo­minowała we wczesnych latach dwudziestych ten tytularny rząd. W 1922 roku Xue został generalnym inspektorem Centralnej Poli­cji oraz szefem Ministerstwa Spraw Publicznych w Pekinie. Zarzą­dzał dwudziestoma regionami po obu stronach Wielkiego Muru i ponaddziesięciotysięcznym oddziałem policji konnej i piechoty. Stanowisko w policji dawało mu władzę, a to drugie – poparcie społeczne.
Przymierza wojskowe były jednak niestałe. W maju 1923 roku frakcja generała Xue zdecydowała, że nie będzie dłużej popierać
prezydenta Li Yuanhonga, którego wyniosła na to stanowisko rok wcześniej. W sojuszu z generałem Feng Yuxiangiem, przywódcą chrześcijańskiego ugrupowania, który przeszedł do legendy, kie­dy en masse ochrzcił swoje oddziały, używając węża strażackiego, Xue zmobilizował dziesięć tysięcy ludzi i otoczył budynki rządu w Pekinie, żądając, żeby zbankrutowany rząd wypłacił żołnie­rzom zaległy żołd. Ale jego rzeczywistym celem było poniżenie prezydenta Li i zmuszenie go do ustąpienia. Li jednak odmówił złożenia rezygnacji, wobec czego Xue kazał swoim ludziom, żeby odcięli dopływ wody i prądu do pałacu prezydenckiego. Po kilku dniach, kiedy warunki w pałacu stały się nie do zniesienia, w nocy trzynastego czerwca prezydent Li opuścił rezydencję oraz jej nie­piękne zapachy i umknął ze stolicy do portowego miasta Tianjin, sto dwanaście kilometrów na południowy wschód.
W Chinach autorytet i znaczenie władzy to nie tylko osoba, która ją sprawuje, ale także urzędowe pieczęcie. Żaden dokument nie miał znaczenia, nawet gdy podpisał go prezydent, jeśli nie figu­rowała na nim pieczęć. Wiedząc, że nie można sprawować prezy­dentury bez pieczęci, prezydent Li zostawił je u jednej ze swoich konkubin, która właśnie przebywała na rekonwalescencji w Pekinie, w szpitalu prowadzonym przez francuskich misjonarzy.
Kiedy był w pobliżu Tianjinu, pociąg zatrzymała uzbrojona policja i poproszono go, by oddał pieczęcie. Najpierw odmówił podania miejsca, gdzie je ukrył, ale po kilku godzinach zmiękł. O trzeciej nad ranem generał Xue wkroczył do francuskiego szpi­tala, aby odebrać pieczęcie od konkubiny. Kiedy stanął przy jej łóżku, nie chciała nawet na niego patrzeć. „Mam oddać pieczęcie zwykłemu policjantowi?” – spytała hardo. Generał Xue wyglądał jednak tak groźnie i władczo w swoim galowym uniformie, że wkrótce potulnie mu je wręczyła.
Przez następne cztery miesiące Xue używał policji do tego, by kandydat na prezydenta jego frakcji, Cao Kun, na pewno wygrał szeroko rozgłaszane pierwsze chińskie „wolne” wybory. Ośmiuset czterdziestu członków parlamentu miało być przekupionych. Xue i generał Feng rozstawili warty w budynku parlamentu i dali do
zrozumienia, że każdy, kto będzie głosował we właściwy sposób, może liczyć na znaczne korzyści. Na tę wieść powróciło z prowincji wielu posłów. Kiedy wszystko było już gotowe, w Pekinie zebrało się pięciuset pięćdziesięciu posłów. Cztery dni przed wyborami, po wielu przetargach, każdy z nich dostał pięćdziesiąt juanów w sre­brze, co stanowiło znaczną sumę. Piątego października 1923 roku Cao Kun został wybrany na prezydenta czterysta osiemdziesię­cioma głosami, a Xue wynagrodzono kolejną generalską gwiazdką. Nagrodzonych zostało również siedemnastu „specjalnych dorad­ców” – czyli wszystkie kochanki i konkubiny wodzów i generałów. Ten epizod wszedł do historii Chin jako klasyczny przykład tego, jak można manipulować wyborami. Przywołuje się go jako argu­ment, że demokracja nie sprawdza się w Chinach.
Wczesnym latem następnego roku generał Xue wizytował Yixian. Nie było to duże miasto, ale miało znaczenie strategiczne. To właśnie z tych okolic rozchodziły się rozporządzenia pekiń­skiego rządu. Poza tym władza leżała wtedy w rękach warlorda północnego wschodu, Zhang Zuolina, zwanego także Starym Marszałkiem. Oficjalnie generał Xue odbywał tam inspekcję, ale miał także pewne osobiste interesy w tych okolicach. Był tu wła­ścicielem centralnych magazynów zbożowych i sieci największych sklepów, łącznie z lombardami, które działały podobnie jak banki i wypuszczały własne pieniądze, krążące po mieście i okolicach.
Dla mojego pradziadka była to najprawdziwsza życiowa szan­sa, zbliżająca go do możliwości zostania kimś. Zaplanował, że bę­dzie pracował w eskorcie generała Xue, i powiedział swojej żonie, że zamierza wydać za niego córkę. Nie pytał jej o zgodę, ale po prostu ją o tym poinformował. Mój pradziadek pogardzał swoją żoną – co nie leżało w obyczaju tamtego czasu. Żona szlochała, ale nic nie mówiła, bo zakazał pisnąć córce choćby słówko. To, żeby zapytać samą córkę, nie wchodziło w ogóle w grę. Małżeń­stwo było transakcją, a nie sprawą uczuć. Powie się jej, kiedy ślub będzie umówiony.
Pradziadek wiedział, że musi jakoś podejść generała Xue. Otwarte zaoferowanie córki obniżyłoby jej cenę, poza tym istniała
możliwość, że propozycja nie zostanie przyjęta. Generał powi­nien mieć szansę zobaczenia tego, co mu miano zaproponować. W tamtych czasach szanujące się kobiety nie mogły być przed­stawiane obcym mężczyznom, należało więc stworzyć okoliczno­ści, w których generał mógłby zobaczyć córkę Yanga, a spotkanie powinno wyglądać na przypadkowe.
W Yixianie była wtedy wspaniała dziewięćsetletnia buddyjska świątynia, z rzadkiego drogocennego drewna, o wysokości około trzydziestu metrów. Znajdowała się w pięknym otoczeniu, wśród rzędów drzew cyprysowych, które rosły na obszarze mili kwadra­towej. W środku znajdowała się dziesięciometrowej wysokości drewniana statua Buddy, a ściany pokrywały delikatne w tonacji freski ilustrujące jego życie. Do takiego miejsca Yang na pewno powinien zabrać wizytującą miasto osobistość. Poza tym świąty­nie były jedynym miejscem, do którego kobiety z dobrych domów mogły chodzić same.
Mojej babce powiedziano, by tego a tego dnia poszła do świątyni. By okazać Buddzie najgłębszy szacunek, wzięła kąpiel w pachnącej wodzie, a potem spędziła długie godziny na medy­tacji w domowej kapliczce, przy palącym się kadzidle. Aby móc modlić się w świątyni, powinna być najzupełniej spokojna, wol­na od wszelkich emocji. Wsiadła do powozu w towarzystwie słu­żącej. Miała na sobie żakiecik w kolorze błękitu kaczego jajka, z brzegami haftowanymi złotą nicią dla podkreślenia prostoty jego kroju, z guziczkami w kształcie kokardek po prawej stro­nie, do tego różową plisowaną spódniczkę, haftowaną w delikat­ne kwiaty. Włosy zaplotła w warkocz, w który wpięła jedwabną zielonoczarną peonię. Nie miała makijażu, ale była uperfumowa­na, bo tak było przyjęte, kiedy się szło do świątyni. Po wejściu uklękła przed wielką statuą Buddy, złożyła kilka koutou * i klęcząc, wzniosła dłonie do modlitwy.
Kiedy się modliła, przybył jej ojciec z generałem Xue. Spoglądali na nią z ciemnej bocznej nawy. Mój pradziadek dobrze wszystko zaplanował. W klęczącej pozycji było widać nie tylko jedwabne spodnie, zakończone podobnie jak żakiet złotą nicią, ale także małe stopy jego córki w satynowych haftowanych bucikach.
Skończyła modlitwy, pokłoniła się Buddzie trzy razy i wstając, zachwiała się, o co było nietrudno przy skrępowanych stopach. Próbując zachować równowagę, chwyciła za ramię służącą. Ge­nerał Xue i ojciec ruszyli w jej stronę; zaczerwieniła się, schyliła głowę i chciała odejść, ale ojciec podszedł do niej i przedstawił ją generałowi. Złożyła ukłon, nie podnosząc nisko opuszczonej głowy.
Jak to było przyjęte w przypadku człowieka o takiej pozycji, Xue nie rozmawiał wiele z Yangiem o tym spotkaniu, zwłaszcza że Yang miał niską rangę, ale mój pradziadek zauważył, że generał był za­fascynowany. Następnym krokiem było zaaranżowanie bliższego spotkania. Kilka dni później Yang, ryzykując bankructwo, wynajął najlepszy teatr w mieście i zespół miejscowej opery i zaprosił ge­nerała Xue jako honorowego gościa. Teatr, jak większość teatrów chińskich, znajdował się na otwartej przestrzeni i był zabudowa­ny drewnianymi ławkami wokół prostokątnej sceny bez kurtyny i dekoracji. Przestrzeń dla widzów bardziej przypominała kawiar­nię niż zachodni teatr. Mężczyźni siedzieli przy stołach, jedli, pili i rozmawiali głośno, chociaż trwało przedstawienie. Z boku, wyżej, był balkon, gdzie skromnie siedziały kobiety, a za nimi stały ich służące. Mój pradziadek zaaranżował wszystko tak, żeby generał Xue mógł dobrze widzieć jego córkę.
Tym razem była ubrana bardziej bogato i elegancko niż w świą­tyni. Miała na sobie gęsto haftowaną satynową suknię i kosztow­ne ozdoby we włosach. Kiedy się śmiała i rozmawiała ze swoimi przyjaciółkami, dało się zauważyć jej żywy temperament i ener­gię. Generał Xue z rzadka spoglądał na scenę.
Po przedstawieniu odbyła się tradycyjna chińska gra zwana zgadywankami z lampionu. Grało się w dwóch osobnych sa­lach – w jednej mężczyźni, w drugiej kobiety. W każdej sali było kilkanaście kunsztownie zrobionych papierowych lampionów, w które wkładano kartki z wierszowanymi zagadkami. Osoba, któ­ra rozwiązała najwięcej zagadek, wygrywała i dostawała nagrodę.
Wśród mężczyzn zwycięzcą był naturalnie generał. Wśród ko­biet – moja babcia.
Yang umyślnie stworzył generałowi okazję podziwiania urody i inteligencji swojej córki. Na koniec należało jeszcze przedstawić jej artystyczne talenty. Dwa dni później mój pradziadek zaprosił generała do domu na kolację. Była jasna, ciepła noc z pełnią księ­życa – znakomita do słuchania gry na instrumencie zwanym qin. Po kolacji mężczyźni zasiedli na werandzie i zawołano moją babkę, żeby zagrała na dziedzińcu. Jej występ, gdy grała w altance, a wo­kół unosił się zapach syringi, oczarował generała. Później powie­dział, że jej gra tego wieczoru w świetle księżyca zniewoliła jego serce. Gdy urodziła się moja matka, nazwał ją Baoqin, co znaczy Cudowna Cytra.
Zanim wieczór się skończył, oświadczył się – nie mojej babce naturalnie, ale jej ojcu. Nie proponował małżeństwa; chciał, żeby moja babka została jego kochanką. Yang wcale nie oczekiwał wię­cej. Rodzina Xue zaaranżowała małżeństwo generała już dawno temu, a kryterium wyboru była pozycja społeczna rodziny żony. Rodzina Yang miała zbyt niską pozycję, by mógł ożenić się z ich córką. Żony nie brało się dla przyjemności – od tego były konku­biny, które mogły nawet dojść do istotnej władzy w rodzinie, zaj­mowały jednak zupełnie inną pozycję niż żony. Konkubina była jakby zinstytucjonalizowaną kochanką, którą się brało lub odda­lało, wedle woli.
Moja babcia po raz pierwszy dowiedziała się o planowanym związku, kiedy na kilka dni przed zaślubinami matka wyjawiła jej tę nowinę. Pochyliła wtedy głowę i rozpłakała się. Nie chciała zostać konkubiną. Ale jej ojciec już postanowił, a było nie do pomyśle­nia, żeby sprzeciwiać się woli rodziców. Kwestionowanie ich de­cyzji uważano za „niegodne córki”, a okazanie się niegodną córką było równoznaczne ze zdradą. Nawet jeśli dziewczyna odmawiała spełnienia woli ojca, nie traktowano tego poważnie; jej postawę interpretowano jako wyraz chęci zostania z rodzicami. Jedynym sposobem, żeby „nie” dziewczyny zostało potraktowane poważ­nie, było samobójstwo. Babcia zagryzła usta i nic nie powiedziała,
bo też i nie miała nic do powiedzenia. Gdyby się zgodziła, uznano by to z kolei za niegodne dobrze wychowanej kobiety i zinterpre­towano jako wyraz gorącej chęci opuszczenia rodziców.
Widząc, iż córka jest nieszczęśliwa, matka tłumaczyła jej, że to najlepsza z wszelkich możliwości. Ojciec powiedział: „W Pe­kinie mówi się, że kiedy generał Xue tupnie, całe miasto drży”. Mojej babce podobała się wojskowa postawa generała. Pochle­biały jej też słowa zachwytu i uznania pod jej adresem, które potem jeszcze upiększono i wygładzono. Poza tym żaden męż­czyzna w Yixianie nie robił tak imponującego wrażenia jak gene­rał. Moja babka miała piętnaście lat i nie bardzo wiedziała, co to znaczy być konkubiną. Sądziła, że generał Xue ją pokocha i bę­dzie wiodła szczęśliwe życie.
Generał powiedział jej, że może zostać w Yixianie, w domu, który zamierza kupić specjalnie dla niej. Znaczyło to, że pozostanie w pobliżu rodziny i nie będzie musiała mieszkać w jego rezy­dencji, podporządkowując się władzy jego żony i innych konku­bin – a wszystkie one miałyby przed nią pierwszeństwo. W domu takiego potentata jak generał Xue kobiety żyły niczym więźniarki. Prowadziły ustawiczne kłótnie i podgryzały się nawzajem, w dużej mierze z braku poczucia bezpieczeństwa. Jedyną jego gwarancją była łaska ich męża. Propozycja, że będzie miała własny dom, dużo znaczyła dla mojej babki, podobnie jak obietnica nadania związkowi powagi i znaczenia przez odbycie pełnej ceremonii ślubnej. To z kolei oznaczało, że i ją, i jej rodzinę potraktowano z szacunkiem. I w końcu ostatni aspekt sprawy, także bardzo dla niej ważny: teraz, kiedy ojciec był usatysfakcjonowany, miała nadzieję, że lepiej będzie traktował jej matkę.
Pani Yang chorowała na epilepsję i z tego powodu czuła się niegodna swojego męża. Zawsze była mu podporządkowana i po­słuszna, a on miał ją za nic. W ogóle nie okazywał troski o jej zdro­wie. Przez całe lata żyła z poczuciem winy, ponieważ nie urodziła syna. Po urodzeniu babci moja prababka miała całą serię poro­nień, aż urodziła następne dziecko w 1917 roku – ale znowu była to dziewczynka. 
Pradziadek pragnął mieć tyle pieniędzy, żeby go było stać na konkubiny, była to prawie jego obsesja. „Ślub” córki pozwolił mu zrealizować to pragnienie, bo generał szczodrze szafował podarun­kami dla całej rodziny, a najhojniej obdarowany został pradziadek. Dary były wspaniałe, zgodnie z pozycją generała.

W dniu zaślubin pod domem Yanga pojawiła się lektyka z za­słonami z wyszywanego jedwabiu i satyny. Przed nią szedł orszak z tabliczkami, chorągwiami i jedwabnymi lampionami z wizerun­kiem złotego feniksa, symbolem kobiety. Zgodnie z tradycją ce­remonia odbywała się wieczorem i światło z dużych czerwonych lampionów błyskało w ciemniejącym zmroku. Orkiestra z bębna­mi, cymbałami, fujarkami i piszczałkami grała wesołe melodie – przy okazji ślubu koniecznie należało robić dużo hałasu, bo gdyby było cicho, uznano by, że w tym wydarzeniu jest coś przynoszące­go wstyd. Moja babcia była ubrana we wspaniały, kolorowo hafto­wany strój, a jej głowę i twarz zakrywał czerwony jedwabny welon. Ośmiu mężczyzn niosło ją do nowego domu. W lektyce było po­twornie duszno i gorąco, więc dyskretnie uniosła zasłonkę i zer­kała spod swojego welonu – cieszyła się, widząc na ulicach ludzi obserwujących jej orszak. To było naprawdę coś innego, niż mogła mieć zwykła konkubina, której zazwyczaj przypadała mała lektyka z zasłonkami z bawełny w niezbyt imponującym kolorze indygo, niesiona przez dwóch lub najwyżej czterech ludzi, bez orszaku i muzyki. Obniesiono ją dookoła miasta, odwiedzając wszystkie cztery bramy miejskie, jak wymagał tego ceremoniał, a przed lek­tyką na wozie i w koszach wystawiono na widok publiczny kosz­towne ślubne podarunki, jakie otrzymała. Gdy już pokazano moją babkę całemu miastu, zaniesiono ją do jej nowego domu, dużej stylowej rezydencji. Była usatysfakcjonowana. Dzięki wystawnej ceremonii poczuła, że zyskała prestiż i szacunek. Kto żyw, nie pa­miętał w Yixianie takiego ślubu. 
Copyright © 2016 Projekt: książki , Blogger