1. 27 śmierci Toby’ego Obeda
Kiedy Toby Obed wreszcie się budzi, jest już wiosna.
Leży na wznak w niekrochmalonej pościeli, nie poznaje sufitu
i ścian dookoła. Jeszcze przed chwilą spał spokojnym, farmakologicznym snem, a
teraz jego neurony świecą do białości, usiłując poradzić sobie ze wszystkimi
informacjami naraz.
Gdzie jestem? Dlaczego boli? Czy w końcu przestanie?
Toby rozgląda się, szuka widoku za oknem, jakiegoś punktu zaczepienia.
Ale jego wzrok wciąż ucieka na środek łóżka. To miejsce,
gdzie powinny być teraz jego nogi i stopy, ale przykrywająca Toby’ego kołdra
leży płasko.
Toby myśli, że ma halucynacje – tak się czasem zdarza po
większym piciu. Chce przetrzeć powieki, podnosi do oczu ręce. Ale poniżej
lewego łokcia nic już nie ma.
Patrzy w prawo. To, co zostało z drugiej dłoni, jest
zawinięte w gruby bandaż.
– Chwileczkę! Gdzie się podziały moje nogi? I coście, kurwa,
zrobili z moimi rękami?!
Nad łóżkiem pochyla się kobieta w białym fartuchu.
– Tak się cieszę, że się obudziłeś! Nie byliśmy pewni, czy
się uda. Toby, jesteśmy w szpitalu w St. John’s, w stolicy Nowej Fundlandii i
Labradoru. Już marzec. Niedawno były twoje dwudzieste drugie urodziny. Powiem
ci, że naprawdę masz co świętować.
Ale Toby nie zgadza się ani na marzec, ani na nowe, okrojone
ciało. Nie pamięta, żeby ktoś z nim te zmiany ustalał.
Ostatnie, co pamięta, to impreza w Happy Valley-Goose Bay, ponad
tysiąc sześćset kilometrów na północ od jego łóżka, które od dziś będzie zawsze
wydawać się za długie.
* * *
Goose, jak mówi się o nim na co dzień, to miasteczko na
półwyspie Labrador – w tej części Kanady, która jednocześnie sięga na wschód, do
Atlantyku, i na północ, w stronę Arktyki. Mieszka tu dziś nieco ponad osiem
tysięcy ludzi. Goose powstało z połączenia dwóch miejscowości: Szczęśliwej
Doliny i Zatoki Gęsi, ale sielska nazwa miasteczka jest myląca. Bo powodem jego
istnienia jest wojna.
W latach czterdziestych gazety pisały, że w Morzu Labradorskim
pojawiają się wieżyczki niemieckich U-Bootów. Od kiedy do wojny przystąpiły
usa, było jasne, że w tym rejonie musi jak najszybciej powstać silna baza wojskowa,
by bronić kontynentu. Do Goose na budowę ściągano mężczyzn ze wsi rozsianych po
całej labradorskiej ziemi. Pracowali na kilka zmian. Aprowizacja liczyła, że
dziennie potrzebowali od czterech do pięciu tysięcy paczek papierosów.
Robotnicy dostawali ułamek wynagrodzenia ludzi pracujących w
głębi kraju, ale nie narzekali. Żalili się tylko na jedno – żeby przenieść się
do pracy na budowie, musieli pozamykać domy. A to oznaczało tyle, że przed
wyjazdem musieli pozabijać swoje psy.
W 1943 roku Goose było uznawane za największe lotnisko na świecie.
Po wojnie zostało ważnym skrzyżowaniem, przez które biegną lotnicze, asfaltowe
i morskie ścieżki Labradoru. W czasach pokoju szkoliły się tu jednostki nato, a
zarządzane przez wojsko tereny miały być zapasowym lądowiskiem dla pojazdów
kosmicznych nasa.
Ale Goose na zawsze zostało miastem zapasowym. Ominęła je wojna,
nie wylądował tu żaden prom kosmiczny, a oddziały nato wycofały się z bazy w
2010 roku. Dziś przyjeżdża się tu po telefony satelitarne – można je wypożyczyć
za darmo, nim wyruszy się w trasę po okolicy, co ma ułatwić pracę policji i
ekipom poszukiwawczym, gdyby turysta zabłądził. Połykając kilometry w drodze
przez Labrador, można wpaść do Goose na kiełbaski z mięsa karibu albo na
panierowane dorszowe języczki. Kiedyś było to jedzenie biedoty, a dziś
elegancka przystawka w cenie trzynastu dolarów za porcję.
W Goose robi się też duże zakupy – to stąd łodzie, skutery śnieżne
i lądujące na wodzie samoloty wiozą zapasy w kierunku maleńkich miejscowości
położonych w mało gościnnych fiordach i zatoczkach Labradoru.
Mieszkańcy tej krainy mówią, że nigdzie na świecie nie jest
się tak daleko od życia jak tutaj. Można znaleźć ścieżki, po których nikt wcześniej
nie stąpał. Góry, których nikt nie zdobył. Widoki, którymi nie miał się kto
zachwycać. To właśnie jest Labrador, Wielka Kraina. Tu słychać, jak rusza się
Ziemia, powiadają.
Ale miasteczko, które nazywa się Szczęśliwą Doliną i Zatoką Gęsi,
nie przyniosło Toby’emu Obedowi szczęścia. To tutaj Toby umarł po raz
dwudziesty szósty.
Było to tuż przed dwudziestymi drugimi urodzinami, osiemnaście
lat po pierwszej śmierci.
* * *
Kiedy mieszka się w maleńkiej osadzie wielorybników na
dalekim Labradorze, wyprawa do Goose jest wielką odmianą. Toby wybrał się tam,
żeby odwiedzić kuzyna. Dawno się nie widzieli, otworzyli butelkę. Potem
przyszedł kolega:
– Co tam słychać, no to się może napijemy.
Napili się.
Resztę dopowie pielęgniarka.
– Policjanci znaleźli cię w śniegu dopiero następnego dnia.
Byli przekonani, że nie żyjesz.
Toby trafił do Miller Center, placówki dla weteranów wojennych,
gdzie chirurdzy, rehabilitanci, psycholodzy i protetycy holują okaleczonych ku
życiu. Lekarze utrzymywali Toby’ego w śpiączce farmakologicznej przez dwa
miesiące, próbując go wyciągnąć z głębokiej hipotermii.
– Udało się, ale musieliśmy cię amputować – powie nad łóżkiem
pielęgniarka.
– Nie wiem, co ty do mnie mówisz, kobieto. Oddajcie mi moje nogi!
Oddaj mi natychmiast moją rękę!
– Jesteś dzieckiem szczęścia, Toby. Bardzo ci współczuję.
* * *
Od tamtej nocy minęło ćwierć wieku. Wiosną 2018 roku Toby
Obed ma czterdzieści siedem lat, a jego lustrem jest pięciuset Inuków z Wioski
Nadziei.
Zanim przybyli tu Europejczycy (w tym portugalski władca ziemski,
czyli lavrador), na tych ziemiach mieszkały rdzenne społeczności, takie jak
Inuici oraz Innu. Jedni drugich przezywali „Eskimosami”: eskimo to zjadacz surowego
mięsa. Termin ten przejęli biali antropolodzy i archeolodzy, dla których
Eskimosi to zbiorcza, pojemna nazwa ludzi Północy: od Labradoru przez kanadyjską
Arktykę i Alaskę aż po Kamczatkę.
W Europie nadal tak się mówi. Za to w Kanadzie tego języka już
nie wypada używać, bo jest narzucony, dyskryminujący, krzywdzący. Mieszkańcy
północnych prowincji nazywani są tu teraz tak, jak sami sobie życzą. W ich
języku, czyli w inuktitut, Inuk oznacza człowieka, istotę ludzką, a inuit –
ludzką społeczność.
I tak właśnie widzi ich i siebie Toby Obed – nie jak
eksponaty, lecz jak ludzi.
Garnie się do nich, bo są jednocześnie jego lustrem i
dowodem tożsamości, ważniejszym od kanadyjskiego paszportu.
– Cieszę się, gdy któryś sąsiad wtrąci tak przy okazji: och,
Toby, zrobiłeś dokładnie taką samą minę jak twoja matka. Albo: chodzisz zupełnie
jak twój ojciec, z daleka można by was pomylić. Jestem wtedy taki szczęśliwy!
Bo to znaczy, że oni jednak byli – a teraz zostałem po nich ja.
Najważniejsze dla Toby’ego słowa: „Ty to jesteś cała matka”.
Kiedy Toby chce zobaczyć mamę, sięga prawą ręką do policzka.
Gładka, napięta skóra, bez porów, bez jednej zmarszczki. Wysokie, mocne kości
policzkowe. Nad nimi głęboko osadzone, wąziutkie oczy schowane pod grubymi, czarnymi
brwiami. Włosy Toby’ego to pieprz i sól. Czarne i lśniąco białe, nic pośrodku.
Gęste i sztywne, długie aż do drobnej, trójkątnej brody.
Czy takie właśnie, druciane włosy miała mama? Czy takie
oczy, małe, czarne, że aż trudno odróżnić źrenicę od tęczówki?
Tego Toby nie wie.
– Nie mam żadnego zdjęcia. Nie pamiętam, jak wyglądała. Nie wiem
więc, skąd jestem i po co.
* * *
Imię Tobijahu w języku hebrajskim oznacza „Jahwe jest mym
skarbem”. To słowo pocieszenia dla kogoś, kto stracił wszystko i nie ma nadziei.
W tradycji Starego Testamentu Tobiasz ślepnie i umęczony błaga Boga o śmierć.
Ale Bóg ma wobec niego inne plany. Święta księga uczy, że wielkie cierpienie
Tobiasza nie stanowi dla niego kary, lecz życzliwą próbę. Kochający Bóg
najpierw zsyła męki, lecz za posłuszeństwo i lojalność przewiduje w swoim
czasie nagrodę. To opowieść dydaktyczna – ciosy od losu trzeba rozumieć jako
znaki od miłosiernego Boga.
Prorocze imię dała Toby’emu matka.
Dzieci miała pięcioro. Trudno było im wytrzymać w domu. Rodzice
nie za dużo się nimi zajmowali. Pili. Emily i Sonny, czyli Syneczek, byli
starsi mniej więcej o dziesięć lat od reszty dzieci. To oni opiekowali się
maluchami: Sarą, Eliasem i Tobiasem.
Skąd w odległej wielorybniczej osadzie takie imiona?
Kiedyś to miejsce nazywało się Arvertok, co w języku Inuitów
oznacza Miejsce Wielorybów. Na wieloryby polowano tu w miesiącach zimowych –
Inukowie mieszkali wtedy w domach ukrytych głęboko w surowej, niegościnnej
ziemi, częściowo tylko widocznych ponad jej powierzchnią. Chowali się tam przed
dojmującym wiatrem, a z wiosną, gdy kończył się sezon na wieloryby i foki, przenosili
się w głąb lądu. Brali ze sobą namioty z foczej skóry, szli polować na
mięsodajne karibu. Schylali się po owoce, które oszczędnie wydzielała tundra, i
szykowali się do przetrwania kolejnej zimy.
Ten rytm zaburzyli mieszkańcy Starego Kontynentu, pochodzący
z Moraw niemieccy menonici, misjonarze z protestancką etyką pracy. Przygnał ich
tu imperatyw pomnażania majątku i zapełniania kościelnej scholi. Nie rozumieli
ludzi podążających niespiesznie za cyklem natury. Żarliwie pragnęli harować w
trudnych warunkach w imię handlu – Europa miała wielki apetyt na naturalne,
ciepłe futra. Na tym wyrosły fortuny, o których dziś mówi się w Kanadzie „stare
pieniądze”. Morawscy osadnicy zachwycili się płytkimi wodami pełnymi fok i
gęstymi lasami pełnymi lisów. W 1782 roku przemianowali Miejsce Wielorybów na
niemieckie Hoffenthal, Wioskę Nadziei.
Przywieźli to samo, co zazwyczaj brali ze sobą ci, którzy
mówili, że odkrywają nowe lądy: słowo Boże, narzędzia, broń, warzywa i choroby.
Do tej pory Inukowie jedli zwierzęta – żuli surowe mięso, wysysali z kości
szpik, zjadali wątrobę, nerki oraz przede wszystkim żołądki wraz z lekko
nadtrawioną, zazwyczaj roślinną zawartością. Ich dieta była wysokobiałkowa,
wysokotłuszczowa, pełna witamin i właściwie pozbawiona cukru. Ale pojawili się
Europejczycy z marchwią, burakami i ziemniakami. Z sypkim cukrem i białą mąką. Mieszkańcy
Labradoru zaczęli tracić zęby i chorować. Cukrzyca, miażdżyca, nowotwory – to
też były dary, jakie przywieźli ze sobą biali osadnicy. Do dziś Labrador się po
nich nie podniósł. Do dzisiaj żyje się tu średnio dziesięć lat krócej niż w
innych częściach Kanady.
Menonici zdobywali te ziemie waltornią i puzonem. Biorąc Haydna
i Bacha na sojuszników, wierzyli, że Inuici zachwycą się barokowymi mszami i
otworzą dusze na obcego Boga. Do dziś w najmniejszej nawet osadzie można znaleźć
orkiestrę dętą, grającą kantaty Bacha na pustkowiu kanadyjskiej tundry.
Misjonarze z radością dzielili się nutami, ale mówili, że
ich Bogu nie podoba się, jak sypiają ze sobą gospodarze: bez sakramentu, w
kilkoro, przy dzieciach. W lokalnej tradycji życiowy partner czy życiowa
partnerka byli właśnie tym: wspólnikiem, osobą, dzięki której życie było
znośniejsze albo w ogóle możliwe. Rodzina była przedsiębiorstwem do spraw
przetrwania – a kochać ludzie chcieli się z tymi, którzy im się podobali, niekoniecznie
z tymi, z którymi współpracowali, by przeżyć. Czasem pod jednym dachem mieszkało
kilka rodzin, nie trzeba było chodzić daleko, by sięgnąć po ciepło i seks.
Misjonarze z Moraw przypłynęli, by oznajmić gospodarzom, że żyją
oni w grzechu i obrażają Boga, który wiódł swój naród w upale przez piaszczystą
pustynię. Mieszkańcy tych ziem nie rozumieli, co znaczy grzech, nie widzieli
nigdy piaszczystej pustyni.
Dziś niemieckich osadników już tu nie ma – przegrali wojnę o
futra z imperium handlowym Kompanii Zatoki Hudsona (Hudson’s Bay Company, hbc)
i opuścili Wielką Ziemię. Zostały po nich kamienne groby, resztki drewnianych
zabudowań menonickiej misji i zwyczaj nadawania biblijnych imion inuickim
dzieciom. Z czasem, gdy tą częścią świata zawładnęła brytyjska monarchia, zmieniono
nazwę – z Hoffenthal na Hopedale.
Niewiele więcej się tu zmieniło.
Dziś, kiedy wpływa się do Hopedale od strony zatoki, widok jest
właściwie taki sam jak dwieście lat temu: niewielkie parterowe domki skupione
wokół surowych, mało gościnnych wybrzeży Atlantyku. Osada leży na niemal
jałowych skałach, ozdobionych gdzieniegdzie roślinnością tundry. Daleko od
brzegu zaczyna się las, choć to nieodpowiednie słowo. Za Hopedale rozciąga się
gęsta świerkowa puszcza, pełna zwierząt nieznających zapachu człowieka.
Nie zmienił się też taniec świateł. Tańczące Zorze, Aurorae
Borealis, Światła Północy. Czasem widać je także w Hopedale. To firany, kolorowe
kurtyny, wielkie migoczące płachty na niebie. Naukowcy twierdzą, że burza
słoneczna rozpędza w kosmosie cząsteczki, które zderzają się z górną warstwą
atmosfery, wyzwalając reakcje w polu magnetycznym Ziemi. Od długości fal zależy
spektrum i barwa – zorze są tu zielone, turkusowe, żółte, czasem nawet liliowe.
Mieszkańcy mówią, że to po prostu jasność, na co dzień uwięziona
w skałach Labradoru, próbuje wydostać się na świat. Kiedy na świat próbował
wydostać się Toby, jasność była już na powrót zamknięta w kamieniach.
Jego matka prawdopodobnie klęczała wtedy na materacu, bo tak
rodzi się tu dzieci, zgodnie z instynktem i grawitacją. Rodziła prosto na ręce
położnej. Położne mają tu zresztą swoje sposoby: obwiązują rodzącą pasem foczej
skóry, masują nim brzuch, i umiejętnie zaciskając, pomagają wypychać dziecko na
szczycie każdego skurczu.
Toby z wielką wdzięcznością myśli o kobiecie z foczym pasem i
z wytatuowanymi w czarne wzory dłońmi.
– Niech Bóg ma w opiece duszę tej, która sprowadziła mnie na
świat, wprost na posłanie mojej matki. To pierwsza dobra myśl o moim życiu, wiele
więcej ich nie mam.
Pierwsze wspomnienie Toby’ego: czerwone sukno munduru i
równo przyszyte, błyszczące złote guziki. To wspomnienie nadal silne, bardzo
żywe, jak uderzenie w brzuch. Zaczęło się zresztą od uderzenia, od walenia
pięściami w drzwi.
Potem do domu weszły obce kobiety i oficer policji konnej
rcmp2. Widuje się ich na kartkach z Kanady, tych stylowych, robionych na
vintage. A tu nagle policjant z pocztówki stanął na progu w czerwonym mundurze
i powiedział:
– Dzieci, przyszła opieka społeczna, musimy was zabrać.
Rodzice byli zaskoczeni, bo tamci przyszli bez uprzedzenia.
Nie było jak się pakować, nie było jak się żegnać.
– Poszliśmy tak, jak staliśmy. Potem dowiedzieliśmy się, że w
takich sytuacjach rodzice raczej nie mieli wyjścia. Za niewydanie dzieci
groziły kary, w tym areszt i odebranie prawa do zasiłku, z którego żyła
większość rodzin w okolicy. Czy stawialiśmy opór? Nie pamiętam. Czy płakaliśmy?
Płakaliśmy wszyscy. Emily miała trzynaście lat, Sonny piętnaście, a ja tylko
cztery lata. Wtedy, w 1975 roku, na progu koło butów konnego policjanta umarłem
po raz pierwszy. Wsiedliśmy do małego samolotu, który mógł lądować na wodzie.
Polecieliśmy jakieś dwieście kilometrów na południe, do North West River. Najpierw
zabrali nas do szpitala. Tam zbadano, czy nic nam nie jest. Rutynowe oględziny:
czy nie ma aktywnej infekcji, pasożytów, niedożywienia. I czy nie było krzywdy.
Nieopodal szpitala, w malowniczym świerkowym lesie, stała szkoła.
Nazywała się Yale. Niektórzy studenci słynnej amerykańskiej uczelni chcieli
wspierać wyprawy naukowe i badawcze na subarktyczne wybrzeża Labradoru. Czasem
nawet przyjeżdżali jako „wopy”, workers without payment, pracownicy bez
wynagrodzenia, albo posyłali pieniądze. To z wdzięczności za ich datki szkołę w
lesie nazwano imieniem wielkiego uniwersytetu. Do dziś na stronie amerykańskiej
uczelni można znaleźć informację o sponsorowaniu szkoły w North West River.
W odróżnieniu od większości kanadyjskich residential
schools, czyli szkół z internatem, ta była świecka. Nigdy by nie powstała, gdyby
nie misja brytyjskiego lekarza, Wilfreda Grenfella, który postanowił otoczyć
mieszkańców Labradoru opieką medyczną – nowoczesną i według europejskich
standardów. Zakładał punkty pielęgniarskie i proste przychodnie zarówno w
trudno dostępnych osadach na lądzie, jak i na łodziach kursujących między
topniejącymi krami. Czasem maszerował do pacjentów przez zamarznięte morze,
wioząc ekwipunek psim zaprzęgiem. Nazywano go bohaterem, „muskularnym
chrześcijaninem”, zbawcą Północy. Dostał za to szlachecki tytuł i założył
dobroczynne stowarzyszenie swego imienia.
Słynne już wówczas Międzynarodowe Towarzystwo Grenfell (International
Grenfell Association, iga) poszerzało swoją działalność – w północno-wschodniej
części dzisiejszej Kanady inwestowało nie tylko w ochronę zdrowia, ale i w
edukację. W 1926 roku w malowniczej miejscowości North West River, w samym
sercu Labradoru, obok szpitala postawiono także szkołę.
O pieniądze na działalność starał się sam sir Wilfred. Choć misje
działały także w Nowej Fundlandii, nazwę tej wyspy skrzętnie omijano, bo
tamtejsze warunki życia były za bardzo zbliżone do tych w usa, a przez to mało
egzotyczne. Więcej znaczyło hasło „Labrador”, dlatego Grenfell niestrudzenie je
eksponował. Chętnie pozował do fotografii w futrzanych rękawicach i mufkach
oraz w wielkich, wyszywanych zimowych butach (choć zimy spędzał zazwyczaj w
ciepłym domu w Vermont albo odwiedzając znakomitych sponsorów w wielkich amerykańskich
metropoliach). Był porywającym mówcą, opowieściami o biedzie Inuitów zapełniał Carnegie
Hall w Nowym Jorku i Massey Hall w Toronto. W sprawie pieniędzy występował
nawet dwa razy dziennie.
Na spotkaniach z przyszłymi sponsorami pokazywał fotografie
inuickiego dziecka chodzącego o kulach podpisane: „Biedna osierocona kaleka z
Labradoru” albo zdjęcie chłopca z zabandażowaną głową i z napisem: „Nie zapomnij
ty o mnie”. Inuici i księża pracujący na miejscu protestowali: to krzywdzące i
niesprawiedliwe. Ale w oczach Grenfella służyło sprawie, bo poruszało serca i
otwierało portfele.
Jego organizacja zaczęła wkrótce uchodzić za plaster na
wyrzuty sumienia amerykańskiej burżuazji. O szkole, do której trafi potem Toby
i jego rodzeństwo, „New York Times” napisał, że to „przedsiębiorstwo
miłosierdzia”. Fundusze na misje Grenfella miłosiernie zbierano na rautach w
Metropolitan Opera, lunchach w najwytworniejszych nowojorskich restauracjach i
podczas przyjęć ogrodowych wydawanych przez kobiety dysponujące czasem i
pieniędzmi.
Wkrótce tradycją rodzinną wielu elitarnych, zasobnych domów stało
się wysyłanie dorastających dzieci na wopskie misje do Labradoru – robił tak
między innymi John D. Rockefeller. Ale poza pracą i czekami amerykańscy
sponsorzy oferowali także pomoc materialną. Towarzystwo opłacało kosztowny
transport lotniczy, a potem pracownicy misji rozpakowywali dary. Jak zanotuje w
pamiętniku jedna z działających w North West River kobiet, znaczna część darowanej
pościeli była w takim stanie, że ze względów sanitarnych nadawała się już tylko
do spalenia.
Co do ubrań, to często po prostu wietrzono szafy. Wiele
darów było nadjedzonych przez larwy i mole, zarobaczonych i spleśniałych. Na
potrzeby szpitala, gospodarstwa i pracujących przy wyrębie lasu robotników
dobroczynne Amerykanki słały na drugi koniec kontynentu muślinowe bluzki, pończochy,
pantofle na obcasach, wiązane babcine czepce i ozdobne kapelusze. Jeśli były w
wystarczająco dobrym stanie, część ubrań przerabiano na patchworki albo szyto z
nich szmaciane chodniki.
Ale najczęściej po prostu rozpalano ognisko. W zamian za
dary sponsorzy oczekiwali dowodów wdzięczności. Korzystający z pomocy oraz
obdarowywani byli zobowiązani do świadczenia pracy (iga uważało, że pomoc bez
zapłaty jest dla korzystających upokarzająca). Z Labradoru do usa i Kanady wędrowało
więc rękodzieło, zdobione makaty, futrzane rękawice, kurtki i futra.
Dobroczyńcy oczekiwali informacji, co dzieje się z ich datkami.
W latach 1903–1981 towarzystwo Grenfell wydawało kwartalnik „Pomiędzy Rybakami
Głębokich Mórz”, w którym informowało sponsorów o swej działalności w północnych
ziemiach dzisiejszej Kanady. W 1941 roku szkołę Yale położoną w świerkowym
lesie z dumą opisano tam w następujący sposób: „Jest to instytucja najwyższej klasy.
(...) Uczniowie z internatu mieszkają w chatach, jednej dla chłopców i jednej
dla dziewcząt. (...) Każda chata ma kury i ogródek na czas wiosny i zimy,
istnieje więc współzawodnictwo. Ci, którzy odwiedzają Northwest3 River oraz
Hamilton, są pod ogromnym wrażeniem najlepszych manier oraz widoku ożywionych,
rozpromienionych dzieci. To w ogromnej mierze zasługa szkoły”.
Uwagę gości zwracało bardzo wydajne gospodarstwo powiązane ze
szkołą, które „daje odpowiednio dużo warzyw, by zaspokoić potrzeby szpitala,
szkoły, a także niektórych [innych naszych – j.g.-o.] stacji w Labradorze.
Latem pani Paddon razem z miejscowymi kobietami robią przetwory – z ryb,
zielonych warzyw, jagód – na potrzeby szkoły i szpitala w miesiącach zimowych”.
Kto pracował na grządkach i w polu, kto pracował w chlewie i
w oborze – tego się już czytelnicy nie dowiadywali.
Wkrótce z okazji półwiecza misji towarzystwo Grenfell pochwali
się, że uczy inuickie dzieci „czystości, higieny, pewnych wystarczających
podstaw akademickich oraz tego, jak żyć, odnosząc sukcesy w swej ojczyźnie.
Dziewczęta dowiadują się, jak prowadzić gospodarstwa domowe i opiekować się dziećmi,
jak odpowiednio zaplanować jadłospis; chłopcy zaś uczą się rzemiosła, rolnictwa
dopasowanego do warunków Północy, poznają łodzie, maszyny, sprzęt etc., co
będzie im przydatne w życiu w społecznościach subarktycznych. Internaty są prowadzone
tak, jak domy, a dzieci wykonują w nich tyle pracy, ile to tylko możliwe”.
Kiedy Toby i jego rodzeństwo trafili do szkoły dumnej z
pracy dzieci, mieszkało tam prawie trzystu uczniów.
Szkoła to już nie były dwie chaty, tylko trzy osobne budynki
mieszkalne. W pierwszym domu umieszczano dzieci małe, od noworodka do
sześciolatka. Maluchów było niewiele, trzydzieścioro, czasem czterdzieścioro.
W domu juniorów mieściło się jakieś sto, sto dwadzieścia łóżek.
Mieszkały tam dzieci szkolne, między siódmym a piętnastym rokiem życia. Na
dawnych fotografiach widać niezbyt okazały budynek, ledwie dwupiętrowy. Dwa skrzydła
po nie więcej niż cztery okna każde. Odebrane dzieci musiały się tam jakoś
stłoczyć.
Nieopodal stał jeszcze dom dla najstarszych uczniów. Tych
było najwięcej, bo prawie półtorej setki. Dopiero po przejściu domu dla seniorów,
jak mawia Toby, i po skończeniu szesnastu lat zezwalano na opuszczenie szkoły.
Ale do tego droga jeszcze daleka.
Na razie jest rok 1975, a mali Obedowie po badaniu fizykalnym,
bez rodziców i bez prawa do zadawania pytań stoją przed osobnymi wejściami do
budynków, w których zostaną zamknięci na najbliższych pięć lat.
– Oczywiście rozdzielili nas, moje rodzeństwo było z innej
kategorii wiekowej. Nie rozumiałem tego. Jeszcze rano miałem rodzinę, a teraz
nagle zostałem sam, choć miałem tylko cztery lata. Wszystkiego, co wiem o
życiu, nauczyłem się tam, w internacie, w domu dla juniorów w North West River.
To były lekcje obowiązkowe, których nie chciałem. Arytmetyka czy gramatyka były
najmniej istotne, przede wszystkim trzeba było się w miarę szybko nauczyć i
orientować, kto jest przyjacielem, a kogo należy unikać. Dokąd i którędy
chadzać, a za jakie drzwi przenigdy nie zaglądać. Co wolno powiedzieć, a o czym
całymi latami milczeć. Byłem przedszkolakiem, kiedy zrozumiałem, że tak jak
bezwiednie i automatycznie oddycham, tak samo muszę bezustannie i odruchowo
upewniać się, czy jestem bezpieczny. Bez przerwy sprawdzałem, czy nic mi nie
grozi. W takich okolicznościach alarm wyje w głowie przez cały czas.
Toby Obed, Kanadyjczyk z Labradoru, nie mówi o sobie, że
jest absolwentem szkoły Yale, prowadzonej w North West River przez organizację
charytatywną Grenfell.
Mówi:
– Jestem ocaleńcem. Przeżyłem, utrzymałem się przy życiu.
* * *
O tym, co działo się w szkole, Toby opowiada, jakby
odskoczyła jakaś sprężyna, jakby otworzyła się szuflada z teczkami puchnącymi od
policyjnej dokumentacji. Mówi i mówi, spokojnie, metodycznie, jakby
relacjonował coś, co zdarzyło się komuś innemu. Nie przestaje przez blisko dwie
godziny.
W przedszkolno-szkolnych wspomnieniach Toby’ego Obeda niewiele
jest ćwiczeń z kaligrafii, nauki budowania łodzi albo nawet obowiązkowej pracy
w oborze. Powtarzają się za to następujące słowa klucze:
świst, wizg, trzask (tak śmigał bat);
język, akcent, bicie (za mówienie w inuktitut należało się
lanie);
komórka, ciemność, głód (triada, która obezwładni każde dziecko,
bez wyjątku).
Dowiaduję się od Toby’ego, że posikać się ze strachu to
żadna przenośnia.
W jego wspomnieniach wyróżnia się jedna wiodąca osoba: nauczycielka,
Miss Devil, Panna Diabeł.
– Kazała nam patrzeć – mówi Toby. – Nie chciałem, ale
żadnemu dziecku nie wolno było odwrócić buzi.
Swoje szkolne lata Toby podsumowuje tak:
– Dorośli na zewnątrz wiedzieli. Nic z tym nie zrobili.
* * *
Kiedy Toby wspomina szkołę, opowiada obrazami pełnymi szczegółów
– choć to wszystko zdarzyło się ponad czterdzieści lat temu. Opowiada o
poszczególnych dniach, konkretnych nocach, ale też o tym, co wyniósł w
dorosłość ze szkoły Yale.
– Wciąż się bałem, co znów mi zrobią. Potem już całe życie
wyczekiwaliśmy, skąd padnie cios. Całe życie na czworakach, skuleni. Szkoła
minęła, ale skulenie nie.
Do dziś Toby zadaje sobie pytanie, czy przypadkiem nie
zasłużył na karę. Czy odgadł, czego się od niego wymaga? Czy robi, co mu każą?
Czy odezwał się, jak trzeba, czy odszedł w porę, czy może znów sobie z czymś
nie poradził?
Co teraz ze mną zrobią? Co mnie za to spotka? – te pytania zapierały
dech w piersi i wtedy, w szkole, kiedy Toby miał cztery lata – i na łóżku, w
białej pościeli, kiedy pielęgniarka powiedziała, że go amputowano.
To, co działo się w drewnianych ścianach Grenfell, było
straszne – z czasem stało się jednak normą. Ale nie dawało się przywyknąć, że
wokół nie ma nikogo, komu można by o tym opowiedzieć. I kogo można by poprosić
nawet nie o ratunek, nie o interwencję, bo na to dzieci już nie liczyły, ale
choćby o otuchę.
Toby nie wiedział, że jego imię zawiera pocieszenie dla
tych, którzy nic nie mają. Czekał zmiłowania, które latami nie nadchodziło. Nie
miał też poczucia, żeby był dla kogokolwiek skarbem.
– Masz cztery lata, potem sześć, dziesięć i wiesz, że nikogo,
ale to nikogo nie obchodzisz.
Rozumiał tyle, że jest niepotrzebny i urodził się na marne.
Że nikt go nie uratuje, że nie da się dla niego nic zrobić i musi być, jak
jest.
* * *
Joanna Gierak-Onoszko „27
śmierci Toby’ego Obeda”, Dowody na Istnienie