To nie jest zwykły wywiad rzeka. To zapis rozmów
przeprowadzonych z Joanną Kos-Krauze na przestrzeni kilku miesięcy w jej warszawskim
domu, który stworzyła z mężem Krzysztofem Krauze, w Kazimierzu nad Wisłą, gdzie
lubili spędzać czas i pisali scenariusze, oraz w Rwandzie, gdzie powstał najnowszy
film Ptaki śpiewają w Kigali. Ten film zaczynali kręcić razem, ale choroba i
śmierć Krzysztofa przerwały prace na wiele miesięcy. Pierwszego wywiadu Joanna udzieliła
rok po śmierci męża.
Opowiadała w nim o dramacie zmagania się z
nowotworem, o rozstaniu i oswajaniu życia w żałobie. Rok później z tego wywiadu
zrodził się pomysł napisania książki. Właśnie zakończyły się zdjęcia do filmu
Ptaki śpiewają w Kigali – opowieści o konsekwencjach ludobójstwa w Rwandzie.
Tym samym rwandyjski wątek zdominował wiele rozmów i
wyznaczył ich kierunek.
Historia dwudziestu lat wspólnego życia z Krzysztofem i wspólnej twórczości przeplata się w tej książce
z opowieściami z Rwandy; wywiady z Joanną Kos-Krauze z reporterskimi kadrami
z podróży po kraju, w którym wydarzyła się jedna z najstraszniejszych rzezi XX wieku.
Książkę tę można czytać, idąc tropem dialogów
z reżyserką albo śladem historii z Rwandy bądź też, łącząc jedne z drugimi, zanurzać
się w świat Joannie Kos-Krauze ostatnimi laty najbliższy.
Trauma
Jakie jest twoje pierwsze wspomnienie
związane z jeziorem Kiwu?
Dramatyczne. To było wtedy, gdy przyjechaliśmy pierwszy
raz z Krzysztofem do Rwandy.
Wybraliśmy się wówczas także do Konga, choć przyznaję, że nie do końca zdawaliśmy
sobie sprawę, dokąd jedziemy. Nie wiedzieliśmy, że jest to kraj, w którym co
chwilę kogoś zabijają i są zamieszki uliczne. W Gomie spotkaliśmy dwóch
belgijskich misjonarzy, którzy stali nad brzegiem jeziora i patrzyli przez
lornetki. Zastanawialiśmy się, czego szukają. Myśleliśmy, że może obserwują
ptaki. A oni chcieli dostrzec, czy to, co płynęło w oddali, to łódka czy
zwłoki. Bo choć od ludobójstwa minęło 12 lat, to z jeziora Kiwu wciąż
wyławiano trupy z rękami związanymi drutem.
Dopiero gdy wróciliśmy do Europy, dowiedzieliśmy się, że Goma uważana była
wówczas za jedno z najbardziej zapalnych ognisk konfliktu na świecie. Podobnie jak w czasie ludobójstwa.
Mam przyjaciela Rwandyjczyka, który wiosnę 1994
roku spędził w Gomie. Opowiadał mi, że wracając po ludobójstwie z rodzicami do
Rwandy, widział, jak ciała zbierano na pograniczu ko- parkami. Jego życiu nic
nie groziło, a mimo to do dziś jest skażony ludobójstwem. Był świadkiem czegoś,
o czym nie może zapomnieć. Wygląda, jakby miał 30 lat więcej, niż wskazuje
na to metryka. Oni tu wszyscy są poranieni.
Jakich postaw jest więcej: rozdrapywania ran
czy pogodzenia się z przeszłością?
Poziom mobilizacji i determinacja, aby razem
żyć, są zdecydowanie większe niż chęć odwetu. Moja teściowa mówi, że po wojnie
w Polsce było tak samo. Ludzie przede wszystkim cieszyli się, że przeżyli. Rwanda
to jest Jedwabne w skali hekatomby, mordowali się członkowie rodzin. Ale dziś wszyscy
chcą przede wszystkim żyć. Młode pokolenie, jak wszędzie na świecie,
zachłystuje się konsumpcją, klubami nocnymi, szansą na edukację… Uważam, że wbrew
wielu zastrzeżeniom zachodniego świata Rwandyjczycy bardzo dobrze zarządzają zbiorową
traumą.
Na czym polega siła miesiąca żałoby?
W kwietniu Rwanda właściwie zamiera. Nie sposób
niczego załatwić. Nie działają urzędy, instytucje. To miesiąc uwalniania emocji. Jak w każdym procesie żałoby trzeba
pozwolić na rozpacz. W przypadku Rwandy nie rozmawiamy o normalnej żałobie,
która jest związana z koniecznością przebudowy własnego życia po stracie
bliskiej osoby. Tu mamy do czynienia z niewyobrażalną przemocą. Zawsze
porusza mnie skala tej straszliwej rozpaczy, z którą człowiek spotyka się tu na
każdym kroku. Ale porusza mnie również i to, w jaki sposób ludzie tę rozpacz
opanowują w codziennym życiu. Milczeniem, opowieściami o swoich
doświadczeniach, wspominaniem bliskich, ich imion, byciem we wspólnocie,
modlitwą. Co ważne, Kościół również bardzo aktywnie pomaga w oswajaniu z
żałobą. Ludzie potrzebują duchowego wsparcia.
W Rwandzie, biorąc pod uwagę skalę dramatu,
jest mało ludzi chorych psychicznie, takich, którzy oszaleli z rozpaczy. Tu wszyscy
podjęli niezwykłą próbę podniesienia się z tego razem.
I znów są sąsiadami.
Dla mnie to jest niewyobrażalne, jak można
mieszkać obok sąsiada, który zamordował całą rodzinę, zgwałcił siostry,
matkę. A oni znów mieszkają. Posyłają
dzieci do tych samych szkół. Pracują w tych samych firmach. Odbudowują razem
ten kraj. I to, w jaki sposób
potrafią nad tym panować na poziomie życia codziennego, budzi szacunek. A z
drugiej strony, jakie mieli inne wyjście? Poddanie się wyłącznie nienawiści? Rozpaczy?
Jak by ten kraj wyglądał? Ludobójstwo trwałoby nadal. Może na mniejszą skalę,
ale strach paraliżowałby jakikolwiek rozwój.
Czy w szkołach rozmawia się o ludobójstwie?
Historii ludobójstwa naucza się na zasadzie
wpojenia dzieciom konieczności budowania wspólnej przyszłości. Tyle że w tle
jest oczywiście życie. To, co mówi się w szkołach, poprawność polityczna, to jedno,
a to, co mówi się w domu przy obiedzie, to drugie. I tego nie wie nikt.
Rwandyjczycy są wyjątkowo zdystansowani, wręcz wstrzemięźliwi, asertywni w
kontaktach. Ale po tym, co przeszli, trudno im się dziwić.
Może więc to pojednanie narodowe jest
sztucznie narzuconym przez autorytarną władzę porządkiem?
Oczywiście, że jest to spokój narzucony i trzymany
w twardych ryzach państwa. Świat może
to krytykować, ale tu wszyscy wiedzą, że dopóki rządzi prezydent Kagame,
dopóki istnieje państwo policyjne i na każdym kroku jest patrol, dopóty nie leje się krew i nie trzeba kopać dołów
na zbiorowe mogiły. Kagame nie działa jak dyplomata, podejmuje decyzje i narzuca je innym, jednak dzięki swojej nieustępliwości,
choć jest prezydentem maleńkiego państwa w sercu kontynentu, wyrósł na lidera
afrykańskich przywódców. Ten kraj odniósł gigantyczny cywilizacyjny sukces. Komuś,
kto pierwszy raz ląduje na klimatyzowanym lotnisku w Kigali, trudno sobie wyobrazić,
że zaledwie dwie dekady temu wszędzie były rozkładające się ciała. Ten kraj
nie istniał.
Mówisz, że w procesie pojednania kluczowy jest
instynkt życia. Ale czy wybaczenie w przypadku takiej traumy jak rwandyjskie
ludobójstwo jest w ogóle możliwe?
W Rwandzie zrozumiałam, że wybaczenie nie
musi oznaczać pojednania. Pewnych rzeczy nie da się naprawić, pewnych relacji
odtworzyć. Przebaczyć już nie ma kto. Większość nie żyje. Zresztą jest to jedno
z pytań, których nigdy nie zadaję. To bardzo intymna sfera, wręcz mistyczna.
Pojednanie oznacza też wspólną tożsamość, a
w przypadku Afryki tożsamość jest przede wszystkim plemienna. Najpierw jest się
Masajem, a dopiero potem Kenijczykiem. W Rwandzie po ludobójstwie zabroniono
różnicowania na Tutsi i Hutu, uznano to za podżeganie do nienawiści rasowej.
Oficjalnie więc wszyscy są Rwandyjczykami, którzy w imię konsensusu nie
pozwalają sobie na uzewnętrznianie emocji. Z wyjątkiem wspomnianego miesiąca
żałoby.
Czy nie jest to więc miesiąc nienawiści?
Czasami uczestniczę w spotkaniach w Centrum
Pamięci o Ludobójstwie w Gisozi. Siedzę z boku i rozglądam się
dyskretnie. I nagle dostrzegam, że
ktoś ma za długi rękaw, czyli ma odciętą rękę, albo ma szramę za uchem, czyli
był cięty maczetą. Albo ma tę
wszechobecną u Rwandyjczyków pustkę w oczach. To złe słowo… Raczej otchłań.
Każdy, kto przeżył ludobójstwo, widział coś, na co normalnie nie mamy ani szansy,
ani odwagi patrzeć. Otchłań
cierpienia, lęku, samotności.
Myślę, że kluczowe w przepracowywaniu traumy
ludobójstwa w Rwandzie było przyjęcie niezwykle mądrej filozofii prawa,
dochodzenia sprawiedliwości, która w centrum postawiła ofiarę, a nie sprawcę.
To znaczy?
Jeśli w centrum rozliczenia znajduje się
ofiara, to najważniejsze jest zadośćuczynienie, to, jak wynagrodzić krzywdę,
jak jej pomóc. Jeśli w centrum stawiasz zabójcę, to istotna staje się kara.
Zemsta. W Rwandzie najważniejsze dziś jest to, że trzeba wspólnie winę
przepracować. Ofiara ma prawo się wypowiedzieć, wyżalić. A sprawca musi winę
sobie uświadomić i za nią przeprosić. Jeśli to się udaje, wyrok może być dużo
niższy. Czasami jest to pomoc w obrabianiu pola, w odbudowie domu, czasami samo
przyznanie się przez sprawcę do winy przynosi ofierze ulgę.
Dlatego tak ważną społecznie rolę w rozliczaniu
historii odegrała instytucja gacaca, niezależnie od tego, jak była niedoskonała. Za jej pomocą rozstrzygnięto 12 milionów spraw, bo często na jednym sprawcy
ciążyło kilka zarzutów. Znajomy, który prowadzi archiwizację tych akt, twierdzi,
że zajmują one powierzchnię równą wielkości stadionu piłkarskiego.
Skupienie się na ofierze, a nie na winnym, służyło
de facto odciążeniu wymiaru sprawiedliwości.
Bo nie można wsadzić do więzienia połowy
kraju! Tu wszyscy w jakimś stopniu są zanurzeni w ludobójstwo.
Jeden mordował, a drugi
współuczestniczył biernie. Stał, patrzył i w końcu zdjął te
buty z trupa.
Gdy mężowie wracali po rzeziach do domu, na
łowy ruszały kobiety.
Na szaber. Po blachę z dachu, krowę,
garnek, poduszkę. To była dobrze przygotowana i perfekcyjnie przeprowadzona
operacja eksterminacji.
Podczas realizacji filmu udało ci się wejść
do więzienia.
Kręciliśmy zdjęcia tylko na zewnątrz – na placu,
gdzie osadzeni spotykają się z rodzinami podczas widzenia. Państwo zapewnia
więźniom jedynie różowy lub pomarańczowy mundurek i celę, a jedzenie muszą
przynieść najbliżsi. Jak nie przyniosą, to trzeba sobie radzić samemu.
Rwandyjskie więzienia należą do najgorszych na świecie. Byłam też wewnątrz. Próbowałam
zajrzeć do celi. Nie dało rady, tak była pełna.
W scenie więziennej główna bohaterka rozmawia
z mordercą swojej rodziny. I ten mówi do niej: „Jesteście tam, gdzie my byliśmy
wczoraj”. To jasna sugestia, że nie wiadomo, co będzie jutro.
Bo nie wiadomo. Rozliczenie z ludobójstwem
ma wiele poziomów. Znalezienie i
ukaranie winnych jest tylko jednym z nich.
Inny to konieczność zrozumienia i
pogodzenia się z własną traumą. Alkohol i przemoc są poważnym problemem rwandyjskich
rodzin. Tak samo było z ofiarami Holokaustu, ileś pokoleń wychowano w zmowie
milczenia. Nikt nie wiedział, dlaczego spokojny zwykle ojciec bije nagle
matkę albo dlaczego matka jest taka nerwowa. Nie rozumiano, że ludzie po
Zagładzie nie są gotowi normalnie zmagać się z życiem, bo są ludzkimi wrakami,
które podejmują decyzję, że zostają po stronie życia. Wybierając życie, pozostają jednak w jakiś sposób także
po tej drugiej stronie. Ludobójstwo zawsze jest doświadczeniem ostatecznym w sensie przemocy, której doświadczasz,
której jesteś świadkiem i która zaraża
psychikę śmiercią. Człowiek rodzi się z pewnym zaufaniem, żeby w ogóle móc żyć
i móc się rozwijać. I to zaufanie podczas ludobójstwa zostaje kompletnie
zachwiane. Na poziomie podstawowym: wiary w drugiego człowieka. Powrót do
równowagi właściwie nigdy nie jest w pełni możliwy.
Zaufanie. W jaki sposób udało ci się je
zdobyć w Rwandzie?
Jeśli ileś razy wracasz do ludzi,
udowadniasz im, że naprawdę ci zależy, to zaczynają cię w końcu traktować jak
swoją. Podawać cię z ręki do ręki. Jeden zapewnia drugiego i drugi otwiera drzwi
do trzeciego. Nawet jednak wtedy, gdy jestem z kimś w bliskich relacjach, gdy przetestowaliśmy
siebie w różnych sytuacjach, mam świadomość, że zawsze przychodzi taki moment,
gdy jestem po prostu biała. Muzungu.
Czujesz się wtedy rozczarowana?
Nie. Tak po prostu jest. Raz jestem dla nich
sister, a raz panią VISA, bliską krewną bankomatu. Nie ma się co na to
obrażać. I ja wiem, i oni wiedzą, że
znam Rwandę lepiej niż przeciętny turysta. Próbuję zrozumieć ją lepiej i
dowiedzieć się czegoś więcej o jej
mieszkańcach, wyjść poza stereotypowe wyobrażenia zachodniego człowieka,
który wszystkie problemy Afrykańczyków sprowadza do ich pretensji o
niewolnictwo i kolonializm. Słusznych zresztą, tyle że mitem jest, iż każdy
mieszkaniec Afryki marzy jedynie o wyjechaniu do Europy i byciu w niej
obywatelem trzeciej kategorii. O tym jest poniekąd nasz film.
Ptaki śpiewają w Kigali opowiada o tym, jak
radzić sobie ze skutkami ludobójstwa?
Dokładnie tak. Historia zaczyna się w
momencie, gdy ludobójstwo już trwa i ktoś komuś ratuje życie. Tyle że ten
ratunek nie jest zbawieniem, bo każdy tak
naprawdę chce być u siebie, a nie wykorzeniony narażać się na piętno obcego. W pewnym
sensie jest to film o
najwrażliwszym z problemów dzisiejszej Europy – o uchodźcach. XXI wiek jest wiekiem obcego, o czym pisał
profetycznie Ryszard Kapuściński, zadając pytanie: jak obcego uczynić innym?
Jak w inności dostrzec wartość, a nie wyłącznie zagrożenie? Jak mądrze i bezlękowo przygotować siebie i innych na
zmiany, które są nieuniknione? Bo można oczywiście budować coraz wyższe mury, zamykać
granice, ale to oznacza konflikt zbrojny. A ludzie, którzy znajdą
się w strefie konfliktu, będą uciekać. Niewpuszczeni, zaatakują.
Pytanie o przemianę obcego w innego to
także pytanie o zdolność do asymilacji.
Przygotowując się do tego filmu, chodziłam
na spotkania dotyczące leczenia traum. Zespół stresu pourazowego jest jak
zaraza. Dotknięci nim ludzie są agresywni, zapominają, nie przychodzą na
spotkania. I nie robią tego ze złej woli, lecz dlatego, że w ramach obrony wyłączają
się z rzeczywistości. Ucieczka w sen nie oznacza, że są leniwi czy olewają,
tylko że są w depresji, boją się stawić czoło codzienności. Nie da się ich
zrozumieć i pomóc im bez przedarcia się przez tę ich maskę ochronną, ten
psychologiczny kamuflaż przyobleczony dla przetrwania.
Jean-Pierre, twój kierowca, też jest
człowiekiem po przejściach.
Przez pierwsze pół roku trudno nam było się
dogadać. Nie potrafił mi wytłumaczyć, o co mu chodzi. Aż przyszedł
moment, że postanowił zabrać mnie do
swojej mamy. W drodze powrotnej zaczął
opowiadać o sobie.
Nazywa cię rodziną.
I w pewnym sensie ma rację. Nasza relacja
to dość skomplikowana struktura emocjonalna. Często się kłócimy, bo Jean-Pierre nawet jak coś zawali, to próbuje przerzucić
winę na innych. Mówi wtedy: „Ty się nie
denerwuj, Joanna, przecież
jesteśmy jak rodzina”. Więc ja mu odpowiadam: „Skoro jesteśmy jak rodzina, to ty się nie obrażaj”. Tu nie można pokazać, że ktoś wyprowadza cię z
równowagi, bo to jest oznaką słabości. A wtedy
już koniec. Zrobią wszystko, żeby cię zirytować, albo będą cię
ignorować. Dlatego tu do wszystkiego należy podchodzić chłodno; lepiej ściąć
kasę, niż się denerwować. Poczekać dzień lub dwa i zatrudniać
od nowa.
Ja tego nie umiem. To nie na mój
temperament. Ale wiedzą też, że jestem szczera i spontaniczna w reakcjach. Uczę
się dyplomacji, jednak z marnym skutkiem. Kierowniczka produkcji zwalniała Jean-Pierre’a
dziesiątki razy, a ja go dwa dni później zatrudniałam, bo mu ufam, lubię go i
czuję się przy nim bezpiecznie. On to też doskonale wie. Gdyby się okazało, że
coś mi się dzieje, mam na przykład złamaną nogę, to Jean-Pierre będzie pierwszym,
który przyjdzie mi z pomocą. I jeszcze wyjmie własne pieniądze z banku, aby
dowieźć mnie do lekarza i go opłacić. A
wcale nie jest to takie oczywiste w przypadku kierowców. My tu miałyśmy ich całą
galerię. Potrafiłyśmy zmieniać dwóch w ciągu jednego dnia. Pamiętam moment, że
w komórce miałam new driver, new new driver, the new, new, new driver. Raz przyszedł
rekomendowany kierowca i oznajmił na dzień dobry, że chce mieć trzy razy dziennie
mięso i raz w tygodniu kobietę. „Ale przecież
ty masz żonę?” – zapytałam zdumiona. „Nie szkodzi – odparł. – Dobry pracodawca
daje kobietę. Tylko żeby nie była taka chuda jak ty”. Po czym zapytał mnie, kto tu jest bossem. Gdy odparłam,
że ja, czyli ta w szortach, to
następnego dnia przyszedł do pracy z obciętymi nogawkami dżinsów, bo przecież „musi
ubierać się tak jak jego boss”. Wesoło tu mamy też.
W domu, który wynajmujesz, mieszka
Josephine.
I to jest dopiero historia! Przez ponad dwa
lata byłam przekonana, że jest Batwa, czyli tutejszą Pigmejką. Pigmeje to
najmniejsza grupa etniczna Rwandy. Stanowią około 1−2 procent obywateli tego
kraju. Gdy wynajęłam dom, w pakiecie była i Josephine. Za dach nad głową, możliwość
uprawiania maleńkiego ogródka na tyłach domu,
jest jego dobrym duchem. Byłam przekonana, że ma z 80 lat, bo na tyle wygląda, ale ile ma w
rzeczywistości, tego nie wie pewnie nikt prócz niej samej. Gdy wyjeżdżałam z
Rwandy, zawsze się śmiała, a gdy wracałam, płakała. Zapytałam kiedyś:
„Josephine, dlaczego?”. A ona: „Jak wyjeżdżasz, to chcę ci dodać odwagi, a
witając cię, płaczę, bo nigdy nie jestem pewna, czy wrócisz”. Ostatnio
właścicielka tego domu powiedziała mi,
że gdy nie ma mnie w Kigali, Josephine nikogo nie wpuszcza do domu.
Mówi: „Jak jest Joanna, to jest dom. Jak Joanny nie ma, to nie ma domu”. Obecność
Josephine daje mi elementarne, szczere
poczucie, że ktoś na mnie czeka. Ktoś o mnie myśli. Jestem komuś potrzebna. I
muszę przyznać, że to jest bezcenne. A jednocześnie, gdy już jestem z nią w domu,
to kłóci się ze mną non stop i narzeka na mnie pod nosem.
Rozmawiacie po angielsku?
My się ze sobą kontaktujemy właściwie za
pomocą paru słów, bo mój francuski jest słaby, a ona nie zna
angielskiego. Więc ja pytam: „C’est vrai maman?” (naprawdę?), a ona potakuje
tylko głową. Ona z kolei na okrągło powtarza: „plombier” (hydraulik), bo w domu
jest problem z hydrauliką, a poza tym tutejszy spec jest jej dobrym znajomym.
Każda naprawa ciągnie się więc godzinami i Josephine nie spuszcza go z oka.
Flirtuje z nim, siedząc na brzegu
wanny jak podlotek.
Ze mną też tak czasami siada, w sypialni na podłodze, i
przeglądamy razem zdjęcia.
Siedzicie w milczeniu?
A gdzie tam! Josephine ma parogodzinne
monologi, z których nic nie rozumiem,
ale to nie ma znaczenia. Nauczyła mnie, że sama obecność jest
formą przyjaźni. Nawet jeśli
nie jesteśmy w stanie się ze sobą
komunikować, bo mówimy innymi językami
i mamy inne kody kulturowe, to poczucie, że drugi człowiek jest przy tobie, jest
niezwykle cenne. W gruncie rzeczy dochodzę do wniosku, że ona traktuje mnie jak
własne dziecko. Ochrzania mnie jak córkę.
I to ci się podoba?
Moja mama pyta mnie czasami: „Jak ty sobie,
dziecko, radzisz, tak sama w tej Rwandzie?”. A ja odpowiadam: „Mamo, jestem tam tak zaopiekowana, jak nigdzie indziej
na świecie. Niczego się nie boję, nic
mnie nie przestraszy”. Nigdy nie spodziewałabym się, że w tak poranionym
miejscu będę się czuć tak chroniona i bezpieczna. Widzisz? Życia nie
wymyślisz. Gdy ich tak wszystkich obserwuję, to dochodzę do wniosku, że
emocjonalnie są mądrzejsi ode mnie. Cały
czas na siebie gadają, narzekają, ale na koniec dnia i tak siadają razem pod
drzewem i się śmieją. Pewnie ze mnie.
Powiedziałaś: Josephine to jest dopiero
historia!
No właśnie. Otóż byłam przekonana, że jest Pigmejką.
Tak utrzymywała. Aż nagle ostatniego lata dowiedziałam się, zupełnie przez
przypadek, że Josephine jest Hutu. Przed ludobójstwem miała męża Tutsi. I siedmioro
dzieci. Wszystkie zabił jej rodzony brat. Na jej oczach. Bo dzieci z ojca Tutsi
są Tutsi. Mąż oczywiście też zginął. W pierwszej chwili nie mogłam uwierzyć,
a potem nagle wszystko zaczęło mi się układać w logiczną całość. Zaczęłam
rozumieć tę jej agresję, te humory, ten pociąg do alkoholu. Zobaczyłam ją w
zupełnie nowym świetle: gdy w tych swoich błyszczących koralach tańczy, zamiatając
podwórze, gdy podśpiewuje, pociągając gin z buteleczki, trochę jakby obłąkana,
trochę nie z tego świata. Bo jak można być z tego świata, gdy brat zarzyna siódemkę
twoich dzieci? Jak można z taką świadomością żyć? Agnieszka Osiecka powiedziała
kiedyś, że „tylko idiota albo prawy człowiek ma jeden życiorys”. Tu, w Rwandzie,
każdy ma ich kilka. To ich sposób, aby żyć.
Nie pytasz Rwandyjczyków, jak przeżyli
ludobójstwo, prawda?
Nigdy. Jest coś obscenicznego w takim
pytaniu. Zakłada się, że coś było nie tak, że cena uratowania życia była
okrutna, że może ktoś przeżył czyimś kosztem. Jeśli ktoś chce opowiedzieć, to
opowie. Wiem tyle, ile sami mówią. I pewnie dlatego czasami się otwierają.
Gdybym miała 25 lat, to może inaczej bym na to reagowała, ale mam 45, coś już w
życiu przeżyłam i uważam, że możliwość obcowania z ludźmi, którzy po takiej
traumie, po takim dramacie są w stanie się podnieść, jest cudownym darem.
Czerpiesz z tego siłę?
Moja przyjaciółka Rwandyjka powiedziała mi,
że jej dziadek ciągle powtarzał: „Współczucie samemu sobie jest grzechem”. Też tak
dziś uważam. Gdy się myśli o innych, łatwiej żyć. Nie warto podsycać w sobie
żalu do świata. Rozpacz niczego nie zmieni. Emocje wytwarzają w naszej głowie
rzeczywistość, której nie ma. To najprostsza
droga do tego, aby
uszkodzić samego siebie. Gdy toczy się w głowie
wyimaginowane monologi, dialogi, łatwo popaść we frustrację. Wyzwoliłam się z
tego, odkryłam, że niczego już nie
muszę. Nic nie planuję. To znaczy – jestem człowiekiem zorganizowanym, ale wiem,
że na pewne
rzeczy nie mam wpływu. Zawsze wszystko bardzo przeżywałam, a teraz spokój.
Wiem, że zarówno sukces, jak i nieszczęście trzeba przyjmować z dystansem.
Tego nauczyłaś się od Rwandyjczyków?
Tak, chyba tak. Mam wrażenie, że coraz mniej
rzeczy mnie zaskakuje, bo już wiem, że życie może się tak zaskakująco potoczyć,
że nie warto podejmować decyzji wyłącznie zero-jedynkowych. Wyzwoliłam się od
twardych emocji. Miękkie są ważniejsze. Pozwalają parować trudne sytuacje w życiu,
są psychicznym buforem, powstrzymują od ostatecznych sądów. Nawet gdy ktoś cię
bardzo krzywdzi, jesteś w stanie powiedzieć sobie: OK, może jest w takim momencie życia, że inaczej nie potrafi? Może mu
przejdzie? Może trzeba odczekać? Nauczyłam się, że nie warto dociskać. Bo jeśli
los ma się odwrócić, to się odwróci, a jeśli
nie, to też nie będzie katastrofy. Krzysztof dużo lepiej to rozumiał, zwłaszcza
pod koniec życia. I nie było to wynikiem zmęczenia chorobą. Wydaje mi się, że mężczyźni
w ogóle stają się z wiekiem od nas, kobiet, mądrzejsi. W tym sensie, że rozumieją,
jak emocje strasznie wyczerpują. Owszem, one są w życiu potrzebne, zwłaszcza w fazie
rozwoju, gdy trzeba o coś zawalczyć, coś sobie i innym udowodnić – wtedy kobiety
są z reguły odważniejsze, bardziej bezkompromisowe, potrafią docisnąć, podjąć decyzję,
w prawo albo w lewo, ale potem nie potrafią się z emocji wyzwolić. Dlatego też z
wiekiem pewne relacje kategorycznie przecinam. Wolę dobre wspomnienia i uśmiech
niż ciągłą psychodramę.
Bo emocje spalają?
Wręcz niszczą. Oczywiście czasami są też
twórcze, konflikt bywa potrzebny, żeby coś wyczyścić, wyzwolić, ale
niedojrzałością jest sztuczne generowanie konfliktu. Tu, w
Rwandzie, przy tym poziomie poranienia emocje byłyby zabójcze. Pewnie dlatego
oni są bardzo wycofani.
Minimalny poziom wzajemnego zaufania jest jednak
potrzebny do nawiązania więzi społecznych.
Ale czasami trzeba stracić zaufanie, aby
móc szukać do siebie drogi. Nowej,
prostszej. Każdy ma lepszy i gorszy czas. Pytanie tylko, jak z dołka
wychodzisz. Czy jesteś mądrzejszy? Czy potrafisz to robić, nie raniąc przy
tym innych? Tu, w Rwandzie, ważniejsza od zaufania jest odpowiedzialność za
drugiego człowieka. Każdy czuje się za każdego odpowiedzialny. To jest wielka
wartość. Z czasem dochodzę do wniosku, że może największa. Bliskość
człowieka bez słów, bez deklaracji, bez ciągłego zapewniania. Po prostu. To
jest ich mądrość wynikająca z życia w żałobie. Uczę się tego od nich.
Uczysz się przeżywania żałoby?
Nasza cywilizacja żałobę i śmierć usunęła z
życia jak coś wstydliwego. Wycięliśmy ją z przestrzeni wspólnego przeżywania.
Nie wiemy, jak się zachować wobec ludzi odchodzących i wobec tych, którzy
pozostają w żałobie. Totalna emocjonalna bezradność. Boimy się, gdy ktoś
płacze. Nie wiemy, co powiedzieć. A przecież nic nie trzeba mówić. Wystarczy
tylko usiąść obok, potrzymać za rękę. Afrykańczycy bez przerwy się dotykają i
nie jest to kontakt seksualny, lecz potrzeba bycia ze
sobą. W ich kulturze człowiek pozostał w centrum zainteresowania.
Nie czujesz się więc tutaj samotna?
Samotnym można być i w tłumie, ale w Afryce
nie jest się samemu. To jest dobre miejsce na ten moment w moim życiu. Zmiana
miejsca zamieszkania w jakimś stopniu oznacza zmianę przeznaczenia, bo trzeba
odnaleźć się w nowych warunkach. Czasami zmienić swoje nawyki, sądy, oczekiwania.
Poza tym zawsze mam alternatywę. Jeśli się z czymś nie wyrobię, coś pójdzie nie
tak, to mam bilet i wyjadę. To daje poczucie bezpieczeństwa, bo w sytuacji ekstremalnej,
którą w Rwandzie każdy nosi z tyłu głowy, dla mnie będzie miejsce na pokładzie samolotu;
dla tych ludzi tu – nie.
Na czym polega dzielność rwandyjskich
kobiet?
To, co się wydarzyło w tym kraju po
ludobójstwie, jest fenomenem w skali światowej i chyba w skali
cywilizacyjnej. Wiemy coś o wyspie Lesbos, ale czy była to prawda, czy poezja,
pozostanie na zawsze zagadką. A tu kobiety rządzą naprawdę. I mówimy o Afryce, o bardzo patriarchalnym
społeczeństwie. Tymczasem prezydent Kagame powierzył kobietom wiele
ministerialnych stanowisk. Objęły najważniejsze obszary zarządzania państwem:
dyplomację, więziennictwo, edukację. Kobiety rządzą też na szczeblu lokalnym.
W Rwandzie nie muszą walczyć o parytety. Tu
one po prostu działają. Po pierwsze dlatego, że
po ludobójstwie było mało mężczyzn, i po drugie, co chyba ważniejsze – prezydent
Kagame wiedział, że jeżeli ma uchronić kraj od powtórki, to może mu się to
udać tylko przy pomocy kobiet. Bo kobietom zależy na stabilizacji. To one
ponoszą do dziś największe konsekwencje ludobójstwa. Wszechobecne AIDS,
trauma zaakceptowania dziecka z gwałtu albo trauma odrzucenia takiego dziecka
to są wszystko tak dramatyczne doświadczenia, że nikt tak jak Rwandyjki nie będzie
strzegł bezpieczeństwa domów, rodzin i kraju.
Większy spokój masz w sobie, mieszkając w Polsce
czy w Rwandzie?
W Polsce to nie wiem, kto ma dziś spokój w sobie.
Tu trzeba się udać na emigrację wewnętrzną, żeby móc żyć. Gdy jestem w Polsce,
zawsze mam wrażenie potwornego napięcia. Ale jestem stąd. Tutaj zaczęła się każda
z moich podróży i tutaj wracam. Dlatego martwi i boli mnie dzisiejsza Polska.
A w Rwandzie nie ma napięcia?
Jest, no jasne, że jest, ale to w Polsce jest
inne, jakieś niepotrzebne. W Rwandzie ludzie przesiąknięci są napięciem wydarzeń
wymykających się rozumowi. One zmuszają do zadawania pytań fundamentalnych.
Tu nie szarpiesz się z bzdurami. A w Polsce toczy się batalie na poziomie banału.
Stracona energia?
Trudno milionom Polaków odmówić racji, ale
nie oszukujmy się, to, co się wydarzyło w Rwandzie, wymaga zrozumienia, myślenia,
nauczenia się czegoś o historii. Zaczynasz wiedzieć więcej, widzieć więcej,
myśleć inaczej. To coś, co przyprowadziło mnie do Rwandy, niezależnie od tego, czy
nazwie się przeznaczeniem, leczeniem ran, przeczytaną książką; czy jest
masochistyczne, czy egzaltowane – jest bardzo ważne i dotyka mnie głęboko. Ale
co będę myślała przed śmiercią? Może zmieni się w moim życiu perspektywa…
Czego się nauczyłaś, obserwując, jak
Rwandyjczycy przepracowują traumę ludobójstwa?
Przede wszystkim tego, że nie należy łatwo
oceniać ludzi. Łatwość, z jaką definiujemy innych, ich życie, decyzje,
charaktery, relacje, sprawia, że tak naprawdę
zamykamy sobie do nich drogę. Pozbawiamy się szansy zrozumienia drugiego
człowieka, odcinamy się od niego. Pobyt tu nauczył mnie pokory. Tego, że
wszystko, co widzisz, to tylko powierzchnia. Dopiero dokopanie się do
głębszych, ukrytych procesów dokonujących się w drugim człowieku pozwala go
poznać i zrozumieć. A tym samym siebie. Ja to ty. I odwrotnie. Nie umiem
dzisiaj myśleć inaczej.
Samotność
Trudno nauczyć się życia w samotności?
To jest pytanie o to, jak pokierujesz swoim
życiem po utracie najbliższego człowieka. Ja miałam do zrobienia film, na który
dostałam 4 miliony złotych z publicznych pieniędzy. Nie miałam wyjścia. Co
mogłam zrobić? Popaść w depresję? Rozpić się? Iść do więzienia, bo nie dokończę
filmu z powodu śmierci męża? Przecież nawet gdybym przyniosła zaświadczenie od psychiatry o depresji, nie zwolniłoby mnie to z rozliczenia.
Nikt nie podarowałby mi tych pieniędzy tylko dlatego, że jest mi smutno. Było
oczywiste, że muszę wziąć za wszystko odpowiedzialność i skończyć film.
Czy zanurzenie w pracy pomogło ci się zorganizować?
Zawsze byłam dobrze zorganizowana. W
żałobie można sobie pozwolić na pewien okres ochronny, ale w końcu trzeba
zakasać rękawy i wziąć się do roboty. Produkcja filmu to jest naprawdę
zapieprz. Trzeba podejmować dziesiątki decyzji każdego dnia, nieodwracalnych,
bo już drugi raz nie będzie takiego światła do zdjęć, nie będzie można
powtórzyć danego ujęcia, bo pozwolenie
na kręcenie obowiązuje jeden dzień, bo czekają aktorzy, zastępy statystów, bo
każda godzina filmu to bardzo konkretne i duże
koszty. Chcesz więc
czy nie, musisz
przestać zajmować się wyłącznie
własnymi emocjami. Nie przeleżysz życia w żałobie. Ono toczy się dalej.
Oczywiście mogłam usiąść na kanapie i roztrząsać każdy sweter, tylko co z tego?
Rozdałam więc rzeczy Krzysztofa przyjaciołom. Zabrali to, co chcieli. A resztę
spakowałam i oddałam kostiumografce. Ubrania Krzysia pograją przez lata w
polskich filmach. I tyle. Coś się skończyło, coś się zaczęło inaczej. Coś bez
Krzysztofa. W końcu trzeba sobie uczciwie powiedzieć: to nie ja umarłam. Ja żyję.
Sama.
Sama. Choć ja w zasadzie sama nie byłam
nawet zaraz po pogrzebie, bo gdy wstawałam rano i schodziłam do biura,
czekały w nim już dziewczyny pracujące
ze mną przy filmie i siłą rzeczy towarzyszyły nam w ostatnich
miesiącach choroby Krzysztofa. Były świadkami jego
odchodzenia. Chroniły mnie, pomagały.
Nie byłam więc sama, co nie znaczy, że nie
odczuwałam i nie odczuwam samotności, bo intelektualno-duchowego partnera, z którym miało się ciągłą wymianę myśli,
energii, oczywiście bardzo brakuje.
Kiedy szczególnie odczuwasz brak
Krzysztofa?
Po jego śmierci bałam się przede wszystkim
dużych płaskich powierzchni. Leżąc i patrząc na ścianę albo w sufit, miałam wrażenie nieskończoności, czegoś niepokojącego, pustki. Wprawiało mnie to w panikę. Na szczęście umiem wyćwiczyć
w sobie zachowania obronne. Wystarczy, że postawię lampkę, zdjęcie, złamię
pustą przestrzeń jakimś przedmiotem,
na którym można zawiesić wzrok.
A w codziennych czynnościach, przy porannej
kawie, nie brakuje ci Krzysztofa?
Nawet siedząc na drugim końcu świata w kawiarni,
chętnie siedziałabym z tą drugą osobą, z którą podróżowałam przez ostatnie
dwadzieścia lat. Nawet jeśli siedzę z nosem w gazecie, zanurzona w swojej
lekturze, chętnie podzieliłabym się refleksją. Zagadała. Pustka po drugiej
osobie jest nieuniknionym doświadczeniem żałoby. Zawsze przychodzi ten
moment, że chce się chwycić za telefon albo czeka na SMS, który nigdy nie
przyjdzie. Tyle że w żałobie można się rozpaść albo zacząć to doświadczenie
przekuwać w siłę.
Udało ci się przekuć?
Dziś czuję się silniejsza, nie słabsza.
Choć oczywiście gdybym mogła tę siłę zamienić na bezsilność szpitali,
niepewność jutra, zmęczenie chorobą, zatracenie w niej siebie, żeby tylko
Krzysztof mógł żyć…
… tobyś zamieniła.
Tak, lecz pamiętaj, że patrzyłam na jego
udręczenie. I może dlatego nie umiem myśleć wyłącznie w kategoriach
egoistycznych, że wolałabym, żeby był. Organizm terminalnie chorego człowieka
dochodzi do momentu, w którym mówi: nie mam już więcej siły. Krzysztof – wydaje
mi się – odchodził spokojny, a to jest bardzo dużo. Odchodził ze świadomością,
że ja sobie poradzę. Z życiem, z filmem.
I poradziłaś sobie.
Był taki moment – nie wiem, jak
zachowałabym się dziś, ale pewnie tak samo – gdy Krzyś umierał, że byliśmy wtedy
już po jesiennych zdjęciach na bagnach Dolnego Śląska, a wciąż nie
mieliśmy podpisanej umowy
na film. Tylko pieniądze z TVP i
Narodowego Centrum Kultury. A umowy z Polskim Instytutem Sztuki Filmowej ciągle nie było.
Krzysztof strasznie to przeżywał, martwił się, żebym nie wpadła w długi i żeby
można
było skończyć film. Wyjazd ze
szpitala w Grodzisku do Warszawy był wyprawą, z której nie było
wiadomo, do czego będzie się wracać. Potwornie obciążająca świadomość. I pamiętam
dwa dni, gdy musiałam siedzieć w hotelu w
okolicach PISF, oczekując na sfinalizowanie umowy.
Przysięgłam sobie, że nie
będę prosić o
przyspieszenie, dociskać, opowiadając o tym, jaki jest stan mojego męża. Nie będę żebrać, wymuszać. Zresztą i tak
pracownicy robili, co mogli, żeby zdążyć przed świętami.
Ostatecznie jednak udało się podpisać tę
umowę przed jego śmiercią?
Tak, i Krzyś był szczęśliwy. Uspokoił się. Coś
się zamknęło. Dwa dni potem zmarł.
Do dziś jednak żal mi tych dni, które
mogłam spędzić z nim, a nie siedząc i
czekając na podpisanie umowy. Żal mi tych godzin.
Miałaś pretensje do losu o chorobę? Zadawałaś
sobie pytanie: dlaczego akurat mój mąż?
Nigdy. To są debilne pytania.
Dlaczego debilne? Ludzie często je zadają.
Może gdy sama będę chora, to będę je
zadawać, ale jako osoba towarzysząca i na jakimś poziomie współchora nigdy nie
zadawałam takich pytań. Dlaczego co?
Dlaczego zostałam wdową? A w czymże ja jestem bardziej wyjątkowa od
milionów kobiet, które zostają wdowami? Czy moje cierpienie jest większe niż
ich?
To prawda, ale każdy patrzy na życie przez
pryzmat własnych emocji.
Dlatego jeśli dla kogoś pytanie „dlaczego ja”
jest ważne, trzeba je uszanować.
Widziałam w życiu wiele osób rozwalonych
emocjonalnie, zdradzonych, oszukanych, przeciągniętych przez
los w tak straszny sposób, że nie mogą tego przerobić przez następne dekady. Ale gdy życie jest spełnione, przeżyło się
razem prawie 20 ciekawych lat, różnych, bo raz się zwijasz, raz rozwijasz,
ale jednak coś się razem udało zrobić,
to żal do losu jest mniejszy. Ja w
sumie uważam się za szczęśliwą osobę. Mam ciekawe życie. Czasami trudne,
ale ciekawe.
Czujesz się spełniona?
Nie, no jeszcze nie! Mam dopiero 45 lat.
Wierzę, że jest jeszcze coś do zrobienia.
A na te 45 lat jesteś spełniona?
Uważam, że dużo przeżyłam w porównaniu z moimi
rówieśnikami. Rozumiem, że można się w życiu nie odnaleźć, a mnie się udało.
Mój syn Michał powiedział kiedyś: „Mamo,
przecież wy już jesteście w encyklopediach”. I
pomyślałam: rzeczywiście, ma rację. Jaki promil ludzi ma to szczęście? Odejście
Krzysztofa to dla mnie wielka strata, ale także ślad, który po sobie
zostawił, który razem po sobie zostawiamy. To już się stało. Nawet
gdybym nigdy nie zrobiła już żadnego filmu, pozostanie to, co zrobiliśmy razem.
Możesz powiedzieć o swoim związku z Krzysztofem,
że to była wielka miłość?
Tak. Ze wszystkimi potknięciami, ale tak.
Każdemu życzę, żeby przeżył coś takiego.
Potrafiliście to uczucie docenić?
Sądzę, że tak. Choć nigdy nie wiesz, ile
czasu zmarnowaliśmy na jakieś głupoty, fochy. Jakby człowiek drugi raz mógł
przeżyć ten czas, to pewnie przeżyłby inaczej, lepiej, ale czasu się nie
cofnie. Przeżywało się go tak, jak się umiało w danym momencie. Fochy też
tworzą związek, pod warunkiem że dwoje ludzi znajduje w sobie więcej styczności
niż różnic.
To
gwarancja udanego związku?
Mam przyjaciół, których związki wynikają raczej
z aktu woli niż porywów serca. Nie są to
wielkie namiętności, ale ludzie się szanują, przyjaźnią, lubią ze sobą być.
Każdy w tym związku ma przestrzeń dla siebie i odpowiedzialność za
siebie. Gdy wiesz, w co grasz, co
jest ważne, to łatwiej ułożyć sobie życie. Ktoś powiedział mi po pogrzebie:
zazdroszczę ci, przeżyłaś wielką miłość, masz odchowane dziecko, możesz
zaczynać od nowa, a ja się borykam
ciągle z tym samym mężem. Można, jak widać, zazdrościć wszystkiego, nawet
wdowieństwa, nawet śmierci człowieka, którego kochałaś, bo ktoś uważa, że to,
co przeżyłaś, jemu nie było dane. To prawda, że przeżyliśmy z Krzysiem coś wyjątkowego,
choć każde z nas wiele ryzykowało. Jak jest między dwojgiem ludzi, wiedzą tylko
oni.
Byliście power couple?
Czy ja wiem? Jeśli przyjąć, że power couple
to wspieranie się, podsuwanie na koniec dnia instrukcji obsługi, żeby torować sobie wzajemnie drogę, i nie chodzi o władzę i pieniądze, ale dowiedzenie sobie
i innym czegoś, co jest dla człowieka w życiu ważne. W takim znaczeniu – tak, byliśmy
power couple.
Mogłabyś wejść w nowy związek?
Teoretycznie pewnie tak, gdy człowiek jest
w miarę młody, to można sobie życie jeszcze poukładać. Co chwilę ktoś się pyta, czy jest ktoś w moim życiu.