sierpnia 31, 2017

FRAGMENT KSIĄŻKI: "Jest życie po końcu świata"

FRAGMENT KSIĄŻKI: "Jest życie po końcu świata"

To nie jest zwykły wywiad rzeka. To zapis rozmów przeprowadzonych z Joanną Kos-Krauze na przestrzeni kilku miesięcy w jej warszawskim domu, który stworzyła z mężem Krzysztofem Krauze, w Kazimierzu nad Wisłą, gdzie lubili spędzać czas i pisali scenariusze, oraz w Rwandzie, gdzie powstał najnowszy film Ptaki śpiewają w Kigali. Ten film zaczynali kręcić razem, ale choroba i śmierć Krzysztofa przerwały prace na wiele miesięcy. Pierwszego wywiadu Joanna udzieliła rok po śmierci męża.

Opowiadała w nim o dramacie zmagania się z nowotworem, o rozstaniu i oswajaniu życia w żałobie. Rok później z tego wywiadu zrodził się pomysł napisania książki. Właśnie zakończyły się zdjęcia do filmu Ptaki śpiewają w Kigali – opowieści o konsekwencjach ludobójstwa w Rwandzie. Tym samym rwandyjski wątek zdominował wiele rozmów i wyznaczył ich kierunek.

Historia dwudziestu lat wspólnego życia z Krzysztofem  i wspólnej twórczości przeplata się w tej książce z opowieściami z Rwandy; wywiady z Joanną Kos-Krauze z reporterskimi kadrami z podróży po kraju, w którym wydarzyła się jedna z najstraszniejszych rzezi XX wieku.

Książkę tę można czytać, idąc tropem dialogów z reżyserką albo śladem historii z Rwandy bądź też, łącząc jedne z drugimi, zanurzać się w świat Joannie Kos-Krauze ostatnimi laty najbliższy.

Trauma

Jakie jest twoje pierwsze wspomnienie związane z jeziorem Kiwu?

Dramatyczne. To  było wtedy, gdy przyjechaliśmy pierwszy raz z Krzysztofem do Rwandy. Wybraliśmy się wówczas także do Konga, choć przyznaję, że nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę, dokąd jedziemy. Nie wiedzieliśmy, że jest to kraj, w którym co chwilę kogoś zabijają i są zamieszki uliczne. W Gomie spotkaliśmy dwóch belgijskich misjonarzy, którzy stali nad brzegiem jeziora i patrzyli przez lornetki. Zastanawialiśmy się, czego szukają. Myśleliśmy, że może obserwują ptaki. A oni chcieli dostrzec, czy to, co płynęło w oddali, to łódka czy zwłoki. Bo choć od ludobójstwa minęło 12 lat, to z jeziora Kiwu wciąż wyławiano trupy z rękami związanymi drutem. Dopiero gdy wróciliśmy do Europy, dowiedzieliśmy się, że Goma uważana była wówczas za jedno z najbardziej zapalnych ognisk konfliktu na  świecie. Podobnie jak w czasie ludobójstwa.

Mam przyjaciela Rwandyjczyka, który wiosnę 1994 roku spędził w Gomie. Opowiadał mi, że wracając po ludobójstwie z rodzicami do Rwandy, widział, jak ciała zbierano na pograniczu ko- parkami. Jego życiu nic nie groziło, a mimo to do dziś jest skażony ludobójstwem. Był świadkiem czegoś, o czym nie może zapomnieć. Wygląda, jakby miał 30 lat więcej, niż wskazuje na  to metryka. Oni tu wszyscy są poranieni.

Jakich postaw jest więcej: rozdrapywania ran czy pogodzenia się z przeszłością?

Poziom mobilizacji i determinacja, aby razem żyć, są zdecydowanie większe niż chęć odwetu. Moja teściowa mówi, że po wojnie w Polsce było tak samo. Ludzie przede wszystkim cieszyli się, że przeżyli. Rwanda to jest Jedwabne w skali hekatomby, mordowali się członkowie rodzin. Ale dziś wszyscy chcą przede wszystkim żyć. Młode pokolenie, jak wszędzie na świecie, zachłystuje się konsumpcją, klubami nocnymi, szansą na edukację… Uważam, że wbrew wielu zastrzeżeniom zachodniego świata Rwandyjczycy bardzo dobrze zarządzają zbiorową traumą.

Na czym polega siła miesiąca żałoby?

W kwietniu Rwanda właściwie zamiera. Nie sposób niczego załatwić. Nie działają urzędy, instytucje. To miesiąc uwalniania emocji. Jak w każdym procesie żałoby trzeba pozwolić na rozpacz. W przypadku Rwandy nie rozmawiamy o normalnej żałobie, która jest związana z koniecznością przebudowy własnego życia po stracie bliskiej osoby. Tu mamy do czynienia z niewyobrażalną przemocą. Zawsze porusza mnie skala tej straszliwej rozpaczy, z którą człowiek spotyka się tu na każdym kroku. Ale porusza mnie również i to, w jaki sposób ludzie tę rozpacz opanowują w codziennym życiu. Milczeniem, opowieściami o swoich doświadczeniach, wspominaniem bliskich, ich imion, byciem we wspólnocie, modlitwą. Co ważne, Kościół również bardzo aktywnie pomaga w oswajaniu z żałobą. Ludzie potrzebują duchowego wsparcia.

W Rwandzie, biorąc pod uwagę skalę dramatu, jest mało ludzi chorych psychicznie, takich, którzy oszaleli z rozpaczy. Tu wszyscy podjęli niezwykłą próbę podniesienia się z tego razem.

I znów są sąsiadami.

Dla mnie to jest niewyobrażalne, jak można mieszkać obok sąsiada, który zamordował całą rodzinę, zgwałcił siostry, matkę. A oni znów mieszkają. Posyłają dzieci do tych samych szkół. Pracują w tych samych firmach. Odbudowują razem ten kraj. I to, w jaki sposób potrafią nad tym panować na poziomie życia codziennego, budzi szacunek. A z drugiej strony, jakie mieli inne wyjście? Poddanie się wyłącznie nienawiści? Rozpaczy? Jak by ten kraj wyglądał? Ludobójstwo trwałoby nadal. Może na mniejszą skalę, ale strach paraliżowałby jakikolwiek  rozwój.

Czy w szkołach rozmawia się o ludobójstwie?

Historii ludobójstwa naucza się na zasadzie wpojenia dzieciom konieczności budowania wspólnej przyszłości. Tyle że w tle jest oczywiście życie. To, co mówi się w szkołach, poprawność polityczna, to jedno, a to, co mówi się w domu przy obiedzie, to drugie. I tego nie wie nikt. Rwandyjczycy są wyjątkowo zdystansowani, wręcz wstrzemięźliwi, asertywni w kontaktach. Ale po tym, co przeszli, trudno im się  dziwić.

Może więc to pojednanie narodowe jest sztucznie narzuconym przez autorytarną władzę porządkiem?

Oczywiście, że jest to spokój narzucony i trzymany w  twardych ryzach państwa. Świat może to krytykować, ale tu wszyscy wiedzą, że dopóki rządzi prezydent Kagame, dopóki istnieje państwo policyjne i na każdym kroku jest patrol, dopóty nie leje się krew i nie trzeba kopać dołów na zbiorowe mogiły. Kagame nie działa jak dyplomata, podejmuje decyzje i narzuca  je innym, jednak dzięki swojej nieustępliwości, choć jest prezydentem maleńkiego państwa w sercu kontynentu, wyrósł na lidera afrykańskich przywódców. Ten kraj odniósł gigantyczny cywilizacyjny sukces. Komuś, kto pierwszy raz ląduje na klimatyzowanym lotnisku w Kigali, trudno sobie wyobrazić, że zaledwie dwie dekady temu wszędzie były rozkładające się ciała.  Ten  kraj nie istniał.

Mówisz, że w procesie pojednania kluczowy jest instynkt życia. Ale czy wybaczenie w przypadku takiej traumy jak rwandyjskie ludobójstwo jest w ogóle możliwe?

W Rwandzie zrozumiałam, że wybaczenie nie musi oznaczać pojednania. Pewnych rzeczy nie da się naprawić, pewnych relacji odtworzyć. Przebaczyć już nie ma kto. Większość nie żyje. Zresztą jest to jedno z pytań, których nigdy nie zadaję. To bardzo intymna sfera, wręcz mistyczna.
Pojednanie oznacza też wspólną tożsamość, a w przypadku Afryki tożsamość jest przede wszystkim plemienna. Najpierw jest się Masajem, a dopiero potem Kenijczykiem. W Rwandzie po ludobójstwie zabroniono różnicowania na Tutsi i Hutu, uznano to za podżeganie do nienawiści rasowej. Oficjalnie więc wszyscy są Rwandyjczykami, którzy w imię konsensusu nie pozwalają sobie na uzewnętrznianie emocji. Z wyjątkiem wspomnianego miesiąca żałoby.

Czy nie jest to więc miesiąc nienawiści?

Czasami uczestniczę w spotkaniach w Centrum Pamięci o Ludobójstwie w Gisozi. Siedzę z boku i rozglądam się dyskretnie. I nagle dostrzegam, że ktoś ma za długi rękaw, czyli ma odciętą rękę, albo ma szramę za uchem, czyli był cięty maczetą. Albo ma tę wszechobecną u Rwandyjczyków pustkę w oczach. To złe słowo… Raczej otchłań. Każdy, kto przeżył ludobójstwo, widział coś, na co normalnie nie mamy ani szansy, ani odwagi patrzeć. Otchłań  cierpienia,  lęku, samotności.
Myślę, że kluczowe w przepracowywaniu traumy ludobójstwa w Rwandzie było przyjęcie niezwykle mądrej filozofii prawa, dochodzenia sprawiedliwości, która w centrum postawiła ofiarę, a nie sprawcę.

To znaczy?

Jeśli w centrum rozliczenia znajduje się ofiara, to najważniejsze jest zadośćuczynienie, to, jak wynagrodzić krzywdę, jak jej pomóc. Jeśli w centrum stawiasz zabójcę, to istotna staje się kara. Zemsta. W Rwandzie najważniejsze dziś jest to, że trzeba wspólnie winę przepracować. Ofiara ma prawo się wypowiedzieć, wyżalić. A sprawca musi winę sobie uświadomić i za nią przeprosić. Jeśli to się udaje, wyrok może być dużo niższy. Czasami jest to pomoc w obrabianiu pola, w odbudowie domu, czasami samo przyznanie się przez sprawcę do winy przynosi ofierze ulgę.
Dlatego tak ważną społecznie rolę w rozliczaniu historii odegrała instytucja gacaca, niezależnie od tego, jak była niedoskonała. Za jej pomocą rozstrzygnięto 12 milionów spraw, bo często na jednym sprawcy ciążyło kilka zarzutów. Znajomy, który prowadzi archiwizację tych akt, twierdzi, że zajmują one powierzchnię równą wielkości stadionu piłkarskiego.

Skupienie się na ofierze, a nie na winnym, służyło de facto odciążeniu wymiaru sprawiedliwości. 

Bo nie można wsadzić do więzienia połowy kraju! Tu  wszyscy w jakimś stopniu są zanurzeni w ludobójstwo. Jeden mordował,  a drugi współuczestniczył biernie. Stał, patrzył i w końcu zdjął  te  buty  z trupa.

Gdy mężowie wracali po rzeziach do domu, na łowy ruszały kobiety.

Na szaber. Po blachę z dachu, krowę, garnek, poduszkę. To była dobrze przygotowana i perfekcyjnie przeprowadzona operacja eksterminacji.

Podczas realizacji filmu udało ci się wejść do więzienia.

Kręciliśmy zdjęcia tylko na zewnątrz – na placu, gdzie osadzeni spotykają się z rodzinami podczas widzenia. Państwo zapewnia więźniom jedynie różowy lub pomarańczowy mundurek i celę, a jedzenie muszą przynieść najbliżsi. Jak nie przyniosą, to trzeba sobie radzić samemu. Rwandyjskie więzienia należą do najgorszych na świecie. Byłam też wewnątrz. Próbowałam zajrzeć do celi. Nie dało rady, tak była pełna.

W scenie więziennej główna bohaterka rozmawia z mordercą swojej rodziny. I ten mówi do niej: „Jesteście tam, gdzie my byliśmy wczoraj”. To jasna sugestia, że nie wiadomo, co będzie jutro.

Bo nie wiadomo. Rozliczenie z ludobójstwem ma wiele poziomów.  Znalezienie i ukaranie winnych jest tylko jednym z nich.
Inny to konieczność zrozumienia i pogodzenia się z własną traumą. Alkohol i przemoc są poważnym problemem rwandyjskich rodzin. Tak samo było z ofiarami Holokaustu, ileś pokoleń wychowano w zmowie milczenia. Nikt nie wiedział, dlaczego spokojny zwykle ojciec bije nagle matkę albo dlaczego matka jest taka nerwowa. Nie rozumiano, że ludzie po Zagładzie nie są gotowi normalnie zmagać się z życiem, bo są ludzkimi wrakami, które podejmują decyzję, że zostają po stronie życia. Wybierając życie, pozostają jednak w jakiś sposób także po tej drugiej stronie. Ludobójstwo zawsze jest doświadczeniem ostatecznym w sensie przemocy, której doświadczasz, której jesteś świadkiem  i która zaraża psychikę śmiercią. Człowiek rodzi się z pewnym zaufaniem, żeby w ogóle móc żyć i móc się rozwijać. I to zaufanie podczas ludobójstwa zostaje kompletnie zachwiane. Na poziomie podstawowym: wiary w drugiego człowieka. Powrót do równowagi właściwie nigdy nie jest w pełni  możliwy.

Zaufanie. W jaki sposób udało ci się je zdobyć w Rwandzie?

Jeśli ileś razy wracasz do ludzi, udowadniasz im, że naprawdę ci zależy, to zaczynają cię w końcu traktować jak swoją. Podawać cię z ręki do ręki. Jeden zapewnia drugiego i drugi otwiera drzwi do trzeciego. Nawet jednak wtedy, gdy jestem z kimś w bliskich relacjach, gdy przetestowaliśmy siebie w różnych sytuacjach, mam świadomość, że zawsze przychodzi taki moment, gdy jestem po prostu biała. Muzungu.

Czujesz się wtedy rozczarowana?

Nie. Tak po prostu jest. Raz jestem dla nich sister, a raz panią VISA, bliską krewną bankomatu. Nie ma się co na to obrażać. I ja wiem, i oni wiedzą, że znam Rwandę lepiej niż przeciętny turysta. Próbuję zrozumieć ją lepiej i dowiedzieć się czegoś więcej o jej mieszkańcach, wyjść poza stereotypowe wyobrażenia zachodniego człowieka, który wszystkie problemy Afrykańczyków sprowadza do ich pretensji o niewolnictwo i kolonializm. Słusznych zresztą, tyle że mitem jest, iż każdy mieszkaniec Afryki marzy jedynie o wyjechaniu do Europy i byciu w niej obywatelem trzeciej kategorii. O tym jest poniekąd nasz film.

Ptaki śpiewają w Kigali opowiada o tym, jak radzić sobie ze skutkami ludobójstwa?

Dokładnie tak. Historia zaczyna się w momencie, gdy ludobójstwo już trwa i ktoś komuś ratuje życie. Tyle że ten ratunek nie  jest zbawieniem, bo każdy tak naprawdę chce być u siebie, a nie wykorzeniony narażać się na piętno obcego. W pewnym sensie jest to film o najwrażliwszym z problemów dzisiejszej Europy – o uchodźcach. XXI wiek jest wiekiem obcego, o czym pisał profetycznie Ryszard Kapuściński, zadając pytanie: jak obcego uczynić innym? Jak w inności dostrzec wartość, a nie wyłącznie zagrożenie? Jak mądrze i bezlękowo przygotować siebie i innych na zmiany, które są nieuniknione? Bo można oczywiście budować coraz wyższe mury, zamykać granice, ale to oznacza konflikt zbrojny. A ludzie, którzy znajdą się w strefie konfliktu, będą uciekać. Niewpuszczeni,  zaatakują.

Pytanie o przemianę obcego w innego to także pytanie o zdolność do asymilacji.

Przygotowując się do tego filmu, chodziłam na spotkania dotyczące leczenia traum. Zespół stresu pourazowego jest jak zaraza. Dotknięci nim ludzie są agresywni, zapominają, nie przychodzą na spotkania. I nie robią tego ze złej woli, lecz dlatego, że w ramach obrony wyłączają się z rzeczywistości. Ucieczka w sen nie oznacza, że są leniwi czy olewają, tylko że są w depresji, boją się stawić czoło codzienności. Nie da się ich zrozumieć i pomóc im bez przedarcia się przez tę ich maskę ochronną, ten psychologiczny kamuflaż przyobleczony dla przetrwania.

Jean-Pierre, twój kierowca, też jest człowiekiem po przejściach.

Przez pierwsze pół roku trudno nam było się dogadać. Nie potrafił mi wytłumaczyć, o co mu chodzi. Aż przyszedł moment, że postanowił zabrać mnie do swojej mamy. W drodze powrotnej zaczął opowiadać o sobie.

Nazywa cię rodziną.

I w pewnym sensie ma rację. Nasza relacja to dość skomplikowana struktura emocjonalna. Często się kłócimy, bo  Jean-Pierre nawet jak coś zawali, to próbuje przerzucić winę na  innych. Mówi wtedy: „Ty się  nie  denerwuj,  Joanna,  przecież  jesteśmy jak rodzina”. Więc ja mu odpowiadam: „Skoro jesteśmy jak rodzina, to ty się nie obrażaj”. Tu nie można pokazać, że ktoś wyprowadza cię z równowagi, bo to jest oznaką słabości. A wtedy  już koniec. Zrobią wszystko, żeby cię zirytować, albo będą cię ignorować. Dlatego tu do wszystkiego należy podchodzić chłodno; lepiej ściąć kasę, niż się denerwować. Poczekać dzień lub dwa i  zatrudniać  od nowa.
Ja tego nie umiem. To nie na mój temperament. Ale wiedzą też, że jestem szczera i spontaniczna w reakcjach. Uczę się dyplomacji, jednak z marnym skutkiem. Kierowniczka produkcji zwalniała Jean-Pierre’a dziesiątki razy, a ja go dwa dni później zatrudniałam, bo mu ufam, lubię go i czuję się przy nim bezpiecznie. On to też doskonale wie. Gdyby się okazało, że coś mi się dzieje, mam na przykład złamaną nogę, to Jean-Pierre będzie pierwszym, który przyjdzie mi z pomocą. I jeszcze wyjmie własne pieniądze z banku, aby dowieźć mnie do lekarza i go opłacić. A wcale nie jest to takie oczywiste w przypadku kierowców. My tu miałyśmy ich całą galerię. Potrafiłyśmy zmieniać dwóch w ciągu jednego dnia. Pamiętam moment, że w komórce miałam new driver, new new driver, the new, new, new driver. Raz przyszedł rekomendowany kierowca i oznajmił na dzień dobry, że chce mieć trzy razy dziennie mięso i raz w tygodniu kobietę. „Ale przecież ty masz żonę?” – zapytałam zdumiona. „Nie szkodzi – odparł. – Dobry pracodawca daje kobietę. Tylko żeby nie była taka chuda jak ty”. Po czym zapytał mnie, kto tu jest bossem. Gdy odparłam, że ja, czyli ta w szortach, to następnego dnia przyszedł do pracy z obciętymi nogawkami dżinsów, bo przecież „musi ubierać się tak jak jego boss”. Wesoło tu mamy też.

W domu, który wynajmujesz, mieszka Josephine.

I to jest dopiero historia! Przez ponad dwa lata byłam przekonana, że jest Batwa, czyli tutejszą Pigmejką. Pigmeje to najmniejsza grupa etniczna Rwandy. Stanowią około 1−2 procent obywateli tego kraju. Gdy wynajęłam dom, w pakiecie była i Josephine. Za dach nad głową, możliwość uprawiania maleńkiego ogródka na tyłach domu,  jest jego dobrym duchem. Byłam przekonana, że  ma z 80 lat, bo na tyle wygląda, ale ile ma w rzeczywistości, tego nie wie pewnie nikt prócz niej samej. Gdy wyjeżdżałam z Rwandy, zawsze się śmiała, a gdy wracałam, płakała. Zapytałam kiedyś: „Josephine, dlaczego?”. A ona: „Jak wyjeżdżasz, to chcę ci dodać odwagi, a witając cię, płaczę, bo nigdy nie jestem pewna, czy wrócisz”. Ostatnio właścicielka tego domu powiedziała mi,  że gdy nie ma mnie w Kigali, Josephine nikogo nie wpuszcza do domu. Mówi: „Jak jest Joanna, to jest dom. Jak Joanny nie ma, to nie ma domu”. Obecność Josephine daje mi elementarne, szczere poczucie, że ktoś na mnie czeka. Ktoś o mnie myśli. Jestem komuś potrzebna. I muszę przyznać, że to jest bezcenne. A jednocześnie, gdy już jestem z nią w domu, to kłóci się ze mną non stop i narzeka na mnie pod nosem.

Rozmawiacie po angielsku?

My się ze sobą kontaktujemy właściwie za pomocą paru słów, bo mój francuski jest słaby, a ona nie zna angielskiego. Więc ja pytam: „C’est vrai maman?” (naprawdę?), a ona potakuje tylko głową. Ona z kolei na okrągło powtarza: „plombier” (hydraulik), bo w domu jest problem z hydrauliką, a poza tym tutejszy spec jest jej dobrym znajomym. Każda naprawa ciągnie się więc godzinami i Josephine nie spuszcza go z oka. Flirtuje z nim, siedząc na brzegu  wanny  jak  podlotek.  Ze  mną też  tak czasami siada, w sypialni na podłodze, i przeglądamy razem zdjęcia.

Siedzicie w milczeniu?

A gdzie tam! Josephine ma parogodzinne monologi, z których nic nie rozumiem, ale to nie ma znaczenia. Nauczyła mnie, że sama obecność  jest  formą  przyjaźni. Nawet  jeśli  nie  jesteśmy w stanie się ze sobą komunikować, bo mówimy innymi językami i mamy inne kody kulturowe, to poczucie, że drugi człowiek jest przy tobie, jest niezwykle cenne. W gruncie rzeczy dochodzę do wniosku, że ona traktuje mnie jak własne dziecko. Ochrzania mnie jak  córkę.

I to ci się podoba?

Moja mama pyta mnie czasami: „Jak ty sobie, dziecko, radzisz, tak sama w tej Rwandzie?”. A ja odpowiadam: „Mamo, jestem tam tak zaopiekowana, jak nigdzie indziej na świecie. Niczego  się nie boję, nic mnie nie przestraszy”. Nigdy nie spodziewałabym się, że w tak poranionym miejscu będę się czuć tak chroniona i bezpieczna. Widzisz? Życia nie wymyślisz. Gdy ich tak wszystkich obserwuję, to dochodzę do wniosku, że emocjonalnie są mądrzejsi ode mnie. Cały czas na siebie gadają, narzekają, ale na koniec dnia i tak siadają razem pod drzewem i się śmieją. Pewnie ze mnie.

Powiedziałaś: Josephine to jest dopiero historia!

No właśnie. Otóż byłam przekonana, że jest Pigmejką. Tak utrzymywała. Aż nagle ostatniego lata dowiedziałam się, zupełnie przez przypadek, że Josephine jest Hutu. Przed ludobójstwem miała męża Tutsi. I siedmioro dzieci. Wszystkie zabił jej rodzony brat. Na jej oczach. Bo dzieci z ojca Tutsi są Tutsi. Mąż oczywiście też zginął. W pierwszej chwili nie mogłam uwierzyć, a potem nagle wszystko zaczęło mi się układać w logiczną całość. Zaczęłam rozumieć tę jej agresję, te humory, ten pociąg do alkoholu. Zobaczyłam ją w zupełnie nowym świetle: gdy w tych swoich błyszczących koralach tańczy, zamiatając podwórze, gdy podśpiewuje, pociągając gin z buteleczki, trochę jakby obłąkana, trochę nie z tego świata. Bo jak można być z tego świata, gdy brat zarzyna siódemkę twoich dzieci? Jak można z taką świadomością żyć? Agnieszka Osiecka powiedziała kiedyś, że „tylko idiota albo prawy człowiek ma jeden życiorys”. Tu, w Rwandzie, każdy ma ich kilka. To ich sposób, aby żyć.

Nie pytasz Rwandyjczyków, jak przeżyli ludobójstwo, prawda?

Nigdy. Jest coś obscenicznego w takim pytaniu. Zakłada się, że coś było nie tak, że cena uratowania życia była okrutna, że może ktoś przeżył czyimś kosztem. Jeśli ktoś chce opowiedzieć, to opowie. Wiem tyle, ile sami mówią. I pewnie dlatego czasami się otwierają. Gdybym miała 25 lat, to może inaczej bym na to reagowała, ale mam 45, coś już w życiu przeżyłam i uważam, że możliwość obcowania z ludźmi, którzy po takiej traumie, po takim dramacie są w stanie się podnieść, jest cudownym darem.

Czerpiesz z tego siłę?

Moja przyjaciółka Rwandyjka powiedziała mi, że jej dziadek ciągle powtarzał: „Współczucie samemu sobie jest grzechem”. Też tak dziś uważam. Gdy się myśli o innych, łatwiej żyć. Nie warto podsycać w sobie żalu do świata. Rozpacz niczego nie zmieni. Emocje wytwarzają w naszej głowie rzeczywistość, której nie  ma. To najprostsza droga do  tego,  aby  uszkodzić  samego  siebie. Gdy toczy się w głowie wyimaginowane monologi, dialogi, łatwo popaść we frustrację. Wyzwoliłam się z tego, odkryłam, że niczego już nie muszę. Nic nie planuję. To znaczy – jestem człowiekiem zorganizowanym, ale  wiem,  że  na  pewne  rzeczy nie mam wpływu. Zawsze wszystko bardzo przeżywałam, a teraz spokój. Wiem, że zarówno sukces, jak i nieszczęście trzeba przyjmować  z dystansem.
  
Tego nauczyłaś się od Rwandyjczyków?

Tak, chyba tak. Mam wrażenie, że coraz mniej rzeczy mnie zaskakuje, bo już wiem, że życie może się tak zaskakująco potoczyć, że nie warto podejmować decyzji wyłącznie zero-jedynkowych. Wyzwoliłam się od twardych emocji. Miękkie są ważniejsze. Pozwalają parować trudne sytuacje w życiu, są psychicznym buforem, powstrzymują od ostatecznych sądów. Nawet gdy ktoś cię bardzo krzywdzi, jesteś w stanie powiedzieć sobie: OK, może jest w takim momencie życia, że inaczej nie potrafi? Może mu przejdzie? Może trzeba odczekać? Nauczyłam się, że nie warto dociskać. Bo jeśli los ma się odwrócić, to się odwróci, a jeśli nie, to też nie będzie katastrofy. Krzysztof dużo lepiej to rozumiał, zwłaszcza pod koniec życia. I nie było to wynikiem zmęczenia chorobą. Wydaje mi się, że mężczyźni w ogóle stają się z wiekiem od nas, kobiet, mądrzejsi. W tym sensie, że rozumieją, jak emocje strasznie wyczerpują. Owszem, one są w życiu potrzebne, zwłaszcza w fazie rozwoju, gdy trzeba o coś zawalczyć, coś sobie i innym udowodnić – wtedy kobiety są z reguły odważniejsze, bardziej bezkompromisowe, potrafią docisnąć, podjąć decyzję, w prawo albo w lewo, ale potem nie potrafią się z emocji wyzwolić. Dlatego też z wiekiem pewne relacje kategorycznie przecinam. Wolę dobre wspomnienia i uśmiech niż ciągłą  psychodramę.

Bo emocje spalają?

Wręcz niszczą. Oczywiście czasami są też twórcze, konflikt bywa potrzebny, żeby coś wyczyścić, wyzwolić, ale niedojrzałością  jest sztuczne generowanie konfliktu. Tu, w Rwandzie, przy tym poziomie poranienia emocje byłyby zabójcze. Pewnie dlatego oni są bardzo wycofani.

Minimalny poziom wzajemnego zaufania jest jednak potrzebny do nawiązania więzi społecznych.

Ale czasami trzeba stracić zaufanie, aby móc szukać do siebie  drogi. Nowej, prostszej. Każdy ma lepszy i gorszy czas. Pytanie tylko, jak z dołka wychodzisz. Czy jesteś mądrzejszy? Czy potrafisz to robić, nie raniąc przy tym innych? Tu, w Rwandzie, ważniejsza od zaufania jest odpowiedzialność za drugiego człowieka. Każdy czuje się za każdego odpowiedzialny. To jest wielka wartość. Z czasem dochodzę do wniosku, że może największa. Bliskość człowieka bez słów, bez deklaracji, bez ciągłego zapewniania. Po prostu. To jest ich mądrość wynikająca z życia w żałobie. Uczę się tego od nich.

Uczysz się przeżywania żałoby?

Nasza cywilizacja żałobę i śmierć usunęła z życia jak coś wstydliwego. Wycięliśmy ją z przestrzeni wspólnego przeżywania. Nie wiemy, jak się zachować wobec ludzi odchodzących i wobec tych, którzy pozostają w żałobie. Totalna emocjonalna bezradność. Boimy się, gdy ktoś płacze. Nie wiemy, co powiedzieć. A przecież nic nie trzeba mówić. Wystarczy tylko usiąść obok, potrzymać za rękę. Afrykańczycy bez przerwy się dotykają i nie jest  to kontakt seksualny, lecz potrzeba bycia ze sobą. W ich kulturze człowiek pozostał w centrum zainteresowania.

Nie czujesz się więc tutaj samotna?

Samotnym można być i w tłumie, ale w Afryce nie jest się samemu. To jest dobre miejsce na ten moment w moim życiu. Zmiana miejsca zamieszkania w jakimś stopniu oznacza zmianę przeznaczenia, bo trzeba odnaleźć się w nowych warunkach. Czasami zmienić swoje nawyki, sądy, oczekiwania. Poza tym zawsze mam alternatywę. Jeśli się z czymś nie wyrobię, coś pójdzie nie tak, to mam bilet i wyjadę. To daje poczucie bezpieczeństwa, bo w sytuacji ekstremalnej, którą w Rwandzie każdy nosi z tyłu głowy, dla mnie będzie miejsce na pokładzie samolotu; dla tych ludzi tu – nie.

Na czym polega dzielność rwandyjskich kobiet?

To, co się wydarzyło w tym kraju po ludobójstwie, jest fenomenem w skali światowej i chyba w skali cywilizacyjnej. Wiemy coś o wyspie Lesbos, ale czy była to prawda, czy poezja, pozostanie na zawsze zagadką. A tu kobiety rządzą naprawdę. I mówimy o Afryce, o bardzo patriarchalnym społeczeństwie. Tymczasem prezydent Kagame powierzył kobietom wiele ministerialnych stanowisk. Objęły najważniejsze obszary zarządzania państwem: dyplomację, więziennictwo, edukację. Kobiety rządzą też na szczeblu lokalnym. W Rwandzie nie muszą walczyć o parytety. Tu  one po prostu działają. Po pierwsze dlatego, że po ludobójstwie było mało mężczyzn, i po drugie, co chyba ważniejsze – prezydent Kagame wiedział, że jeżeli ma uchronić kraj od powtórki, to może mu się to udać tylko przy pomocy kobiet. Bo kobietom zależy na stabilizacji. To one ponoszą do dziś największe konsekwencje ludobójstwa. Wszechobecne AIDS, trauma zaakceptowania dziecka z gwałtu albo trauma odrzucenia takiego dziecka to są wszystko tak dramatyczne doświadczenia, że nikt tak jak Rwandyjki nie będzie strzegł bezpieczeństwa domów, rodzin i kraju.

Większy spokój masz w sobie, mieszkając w Polsce czy w Rwandzie?

W Polsce to nie wiem, kto ma dziś spokój w sobie. Tu trzeba się udać na emigrację wewnętrzną, żeby móc żyć. Gdy jestem w Polsce, zawsze mam wrażenie potwornego napięcia. Ale jestem stąd. Tutaj zaczęła się każda z moich podróży i tutaj wracam. Dlatego martwi i boli mnie dzisiejsza Polska.

A w Rwandzie nie ma napięcia?

Jest, no jasne, że jest, ale to w Polsce jest inne, jakieś niepotrzebne. W Rwandzie ludzie przesiąknięci są napięciem wydarzeń wymykających się rozumowi. One zmuszają do zadawania pytań fundamentalnych. Tu nie szarpiesz się z bzdurami. A w Polsce toczy się batalie na poziomie banału.

Stracona energia?

Trudno milionom Polaków odmówić racji, ale nie oszukujmy się, to, co się wydarzyło w Rwandzie, wymaga zrozumienia, myślenia, nauczenia się czegoś o historii. Zaczynasz wiedzieć więcej, widzieć więcej, myśleć inaczej. To coś, co przyprowadziło mnie do Rwandy, niezależnie od tego, czy nazwie się przeznaczeniem, leczeniem ran, przeczytaną książką; czy jest masochistyczne, czy egzaltowane – jest bardzo ważne i dotyka mnie głęboko. Ale co będę myślała przed śmiercią? Może zmieni się w moim życiu perspektywa…

Czego się nauczyłaś, obserwując, jak Rwandyjczycy przepracowują traumę ludobójstwa?


Przede wszystkim tego, że nie należy łatwo oceniać ludzi. Łatwość, z jaką definiujemy innych, ich życie, decyzje, charaktery, relacje, sprawia, że tak naprawdę zamykamy sobie do nich drogę. Pozbawiamy się szansy zrozumienia drugiego człowieka, odcinamy się od niego. Pobyt tu nauczył mnie pokory. Tego, że wszystko, co widzisz, to tylko powierzchnia. Dopiero dokopanie się do głębszych, ukrytych procesów dokonujących się w drugim człowieku pozwala go poznać i zrozumieć. A tym samym siebie. Ja to ty. I odwrotnie. Nie umiem dzisiaj myśleć inaczej.


Samotność

Trudno nauczyć się życia w samotności?

To jest pytanie o to, jak pokierujesz swoim życiem po utracie najbliższego człowieka. Ja miałam do zrobienia film, na który dostałam 4 miliony złotych z publicznych pieniędzy. Nie miałam wyjścia. Co mogłam zrobić? Popaść w depresję? Rozpić się? Iść do więzienia, bo nie dokończę filmu z powodu śmierci męża? Przecież nawet gdybym przyniosła zaświadczenie od psychiatry o depresji, nie zwolniłoby mnie to z rozliczenia. Nikt nie podarowałby mi tych pieniędzy tylko dlatego, że jest mi smutno. Było oczywiste, że muszę wziąć za wszystko odpowiedzialność i skończyć film.

Czy zanurzenie w pracy pomogło ci się zorganizować?

Zawsze byłam dobrze zorganizowana. W żałobie można sobie pozwolić na pewien okres ochronny, ale w końcu trzeba zakasać rękawy i wziąć się do roboty. Produkcja filmu to jest naprawdę zapieprz. Trzeba podejmować dziesiątki decyzji każdego dnia, nieodwracalnych, bo już drugi raz nie będzie takiego światła do zdjęć, nie będzie można powtórzyć danego ujęcia, bo pozwolenie na kręcenie obowiązuje jeden dzień, bo czekają aktorzy, zastępy statystów, bo każda godzina filmu to bardzo konkretne i duże  koszty.  Chcesz  więc  czy  nie,  musisz  przestać  zajmować się wyłącznie własnymi emocjami. Nie przeleżysz życia w żałobie. Ono toczy się dalej. Oczywiście mogłam usiąść na kanapie i roztrząsać każdy sweter, tylko co z tego? Rozdałam więc rzeczy Krzysztofa przyjaciołom. Zabrali to, co chcieli. A resztę spakowałam i oddałam kostiumografce. Ubrania Krzysia pograją przez lata w polskich filmach. I tyle. Coś się skończyło, coś się zaczęło inaczej. Coś bez Krzysztofa. W końcu trzeba sobie uczciwie powiedzieć: to nie ja umarłam. Ja  żyję.

Sama.

Sama. Choć ja w zasadzie sama nie byłam nawet zaraz po pogrzebie, bo gdy wstawałam rano i schodziłam do biura, czekały w nim już dziewczyny pracujące ze mną przy filmie i siłą rzeczy towarzyszyły nam w  ostatnich  miesiącach  choroby  Krzysztofa. Były świadkami jego odchodzenia. Chroniły mnie, pomagały.
Nie byłam więc sama, co nie znaczy, że nie odczuwałam i nie odczuwam samotności, bo intelektualno-duchowego partnera,  z którym miało się ciągłą wymianę myśli, energii, oczywiście bardzo brakuje.

Kiedy szczególnie odczuwasz brak Krzysztofa?

Po jego śmierci bałam się przede wszystkim dużych płaskich powierzchni. Leżąc i patrząc na ścianę albo w sufit, miałam wrażenie nieskończoności, czegoś niepokojącego, pustki. Wprawiało mnie to w panikę. Na szczęście umiem wyćwiczyć w sobie zachowania obronne. Wystarczy, że postawię lampkę, zdjęcie, złamię pustą przestrzeń  jakimś  przedmiotem,  na  którym  można zawiesić wzrok.

A w codziennych czynnościach, przy porannej kawie, nie brakuje ci Krzysztofa?

Nawet siedząc na drugim końcu świata w kawiarni, chętnie siedziałabym z tą drugą osobą, z którą podróżowałam przez ostatnie dwadzieścia lat. Nawet jeśli siedzę z nosem w gazecie, zanurzona w swojej lekturze, chętnie podzieliłabym się refleksją. Zagadała. Pustka po drugiej osobie jest nieuniknionym doświadczeniem żałoby. Zawsze przychodzi ten moment, że chce się chwycić za telefon albo czeka na SMS, który nigdy nie przyjdzie. Tyle że w żałobie można się rozpaść albo zacząć to doświadczenie przekuwać w siłę.

Udało ci się przekuć?

Dziś czuję się silniejsza, nie słabsza. Choć oczywiście gdybym mogła tę siłę zamienić na bezsilność szpitali, niepewność jutra, zmęczenie chorobą, zatracenie w niej siebie, żeby tylko Krzysztof mógł żyć…

… tobyś zamieniła.

Tak, lecz pamiętaj, że patrzyłam na jego udręczenie. I może dlatego nie umiem myśleć wyłącznie w kategoriach egoistycznych, że wolałabym, żeby był. Organizm terminalnie chorego człowieka dochodzi do momentu, w którym mówi: nie mam już więcej siły. Krzysztof – wydaje mi się – odchodził spokojny, a to jest bardzo dużo. Odchodził ze świadomością, że ja sobie poradzę. Z życiem, z filmem.

I poradziłaś sobie.

Był taki moment – nie wiem, jak zachowałabym się dziś, ale pewnie tak samo – gdy Krzyś umierał, że byliśmy wtedy już po jesiennych zdjęciach na bagnach Dolnego Śląska, a wciąż nie mieliśmy  podpisanej  umowy  na  film.  Tylko  pieniądze  z  TVP i Narodowego Centrum Kultury. A umowy z Polskim Instytutem Sztuki Filmowej ciągle nie było. Krzysztof strasznie to przeżywał, martwił się, żebym nie wpadła w długi i żeby można  było  skończyć  film.  Wyjazd  ze  szpitala  w  Grodzisku do Warszawy był wyprawą, z której nie było wiadomo, do czego będzie się wracać. Potwornie obciążająca świadomość. I pamiętam dwa dni, gdy musiałam siedzieć w hotelu w  okolicach PISF, oczekując na  sfinalizowanie  umowy.  Przysięgłam  sobie, że  nie  będę  prosić  o  przyspieszenie,  dociskać,  opowiadając o tym, jaki jest stan mojego męża. Nie będę żebrać, wymuszać. Zresztą i tak pracownicy robili, co mogli, żeby zdążyć przed świętami.

Ostatecznie jednak udało się podpisać tę umowę przed jego śmiercią?

Tak, i Krzyś był szczęśliwy. Uspokoił się. Coś się zamknęło. Dwa dni  potem zmarł.
Do dziś jednak żal mi tych dni, które mogłam spędzić z nim,   a nie siedząc i czekając na podpisanie umowy. Żal mi tych godzin.

Miałaś pretensje do losu o chorobę? Zadawałaś sobie pytanie: dlaczego akurat mój mąż?

Nigdy. To są debilne pytania.

Dlaczego debilne? Ludzie często je zadają.

Może gdy sama będę chora, to będę je zadawać, ale jako osoba towarzysząca i na jakimś poziomie współchora nigdy nie zadawałam takich  pytań. Dlaczego  co?  Dlaczego  zostałam wdową? A w czymże ja jestem bardziej wyjątkowa od milionów kobiet, które zostają wdowami? Czy moje cierpienie jest większe niż ich?

To prawda, ale każdy patrzy na życie przez pryzmat własnych emocji.

Dlatego jeśli dla kogoś pytanie „dlaczego ja” jest ważne, trzeba je uszanować.
Widziałam w życiu wiele osób rozwalonych emocjonalnie, zdradzonych, oszukanych, przeciągniętych  przez  los  w  tak  straszny sposób, że nie mogą tego przerobić przez następne dekady.  Ale gdy życie jest spełnione, przeżyło się razem prawie 20 ciekawych lat, różnych, bo raz się zwijasz, raz rozwijasz, ale jednak coś się razem udało zrobić, to żal do losu jest mniejszy. Ja w sumie uważam się za szczęśliwą osobę. Mam ciekawe życie. Czasami  trudne,  ale ciekawe.

Czujesz się spełniona?

Nie, no jeszcze nie! Mam dopiero 45 lat. Wierzę, że jest jeszcze coś do zrobienia.

A na te 45 lat jesteś spełniona?

Uważam, że dużo przeżyłam w porównaniu z moimi rówieśnikami. Rozumiem, że można się w życiu nie odnaleźć, a mnie się udało. Mój syn Michał powiedział kiedyś: „Mamo,   przecież wy już jesteście w encyklopediach”. I pomyślałam: rzeczywiście, ma rację. Jaki promil ludzi ma to szczęście? Odejście Krzysztofa to dla mnie wielka strata, ale także ślad, który po  sobie  zostawił, który razem po sobie zostawiamy. To już się stało. Nawet gdybym nigdy nie zrobiła już żadnego filmu, pozostanie to, co zrobiliśmy  razem.

Możesz powiedzieć o swoim związku z Krzysztofem, że to była wielka miłość?

Tak. Ze wszystkimi potknięciami, ale tak. Każdemu życzę, żeby przeżył coś takiego.

Potrafiliście to uczucie docenić?

Sądzę, że tak. Choć nigdy nie wiesz, ile czasu zmarnowaliśmy na jakieś głupoty, fochy. Jakby człowiek drugi raz mógł przeżyć ten czas, to pewnie przeżyłby inaczej, lepiej, ale czasu się nie cofnie. Przeżywało się go tak, jak się umiało w danym momencie. Fochy też tworzą związek, pod warunkiem że dwoje ludzi znajduje w sobie więcej styczności niż  różnic.

To  gwarancja udanego związku?

Mam przyjaciół, których związki wynikają raczej z  aktu woli niż porywów serca. Nie są to wielkie namiętności, ale ludzie się szanują, przyjaźnią, lubią ze sobą być. Każdy w tym związku ma przestrzeń dla siebie i odpowiedzialność za siebie. Gdy wiesz, w co grasz, co jest ważne, to łatwiej ułożyć sobie życie. Ktoś powiedział mi po pogrzebie: zazdroszczę ci, przeżyłaś wielką miłość, masz odchowane dziecko, możesz zaczynać od nowa, a ja  się borykam ciągle z tym samym mężem. Można, jak widać, zazdrościć wszystkiego, nawet wdowieństwa, nawet śmierci człowieka, którego kochałaś, bo ktoś uważa, że to, co przeżyłaś, jemu nie było dane. To prawda, że przeżyliśmy z Krzysiem coś wyjątkowego, choć każde z nas wiele ryzykowało. Jak jest między dwojgiem ludzi, wiedzą tylko oni.

Byliście power couple?

Czy ja wiem? Jeśli przyjąć, że power couple to wspieranie się, podsuwanie na koniec dnia instrukcji obsługi, żeby torować sobie wzajemnie drogę, i nie chodzi o władzę i pieniądze, ale dowiedzenie sobie i innym czegoś, co jest dla człowieka w życiu ważne. W takim znaczeniu – tak, byliśmy power couple.

Mogłabyś wejść w nowy związek?

Teoretycznie pewnie tak, gdy człowiek jest w miarę młody, to można sobie życie jeszcze poukładać. Co chwilę ktoś się pyta, czy jest ktoś w moim życiu.

sierpnia 24, 2017

Top 5 wydawnictw. Zestawienie bardzo subiektywne

Top 5 wydawnictw. Zestawienie bardzo subiektywne

Współpracuję z nimi już dość długo (mając oczywiście na uwadze długość istnienia bloga) i owocnie. Cenię je za to co wydają i jak (tak, okładka też się liczy! Zwłaszcza, jeśli nie chcemy by książka rozpadła się jeszcze przed ukończeniem lektury). Oto pięć wydawnictw, o których myślę szczególnie ciepło. Kolejność alfabetyczna :)

sierpnia 20, 2017

Booknet (12)

Booknet (12)

Najciekawsze okołoksiążkowe materiały z sieci! Najważniejsze literackie informacje tygodnia!









Materiały opublikowane na fb w dniach 16.08-20.08.2017
Chcesz być na bieżąco? Polub bloga na Facebooku!

Zdjęcie: pixabay.com 

sierpnia 17, 2017

FOTORELACJA: Spacer po berlińskich księgarniach

FOTORELACJA: Spacer po berlińskich księgarniach

Berlin – tętniące życiem, kolorowe miasto powinno usatysfakcjonować każdego, kto je odwiedzi. Oferuje w końcu nie tylko muzea, kluby, parki i restauracje z kuchnią z całego świata, ale także ciekawą architekturę, street art oraz najrozmaitsze sklepy, butiki i księgarenki. Miłośnikom książek szczególnie polecam spacer po tych ostatnich. Autorskich, niewielkich, ale przykuwających uwagę księgarni jest w Berlinie zaskakująco dużo. Poniżej znajdziecie zdjęcia kilku z nich oraz fotografie samego miasta. Polecam!


















sierpnia 16, 2017

sierpnia 10, 2017

ZAPROSZENIE: Warsztaty z blogowania o reportażu

ZAPROSZENIE: Warsztaty z blogowania o reportażu

Interesujesz się reportażem? Czytasz i piszesz? Chiał(a)byś popracować nad jakością swoich tekstów? Przypomnieć sobie najważniejsze elementy dobrze napisanego materiału? Zastanawiasz się, jak wskazywać dobre reportaże w taki sposób,  by nadal był to rzetelny tekst krytyczny a nie promocja? Jak wskazywać słabe strony książki, opierając się na czymś innym niż własne, negatywne emocje? Jeśli przynajmniej na większość tych pytań, twoja odpowiedź była twierdząca, koniecznie przeczytaj o wrześniowych warsztatach „Gdynia pisze”!

Warsztaty „Gdynia pisze!” dedykowane są  bloger(k)om i kryty(cz)kom literackim. Podczas zajęć praktycznych  uwaga zostanie skupiona na literaturze non-fiction, jako czymś więcej niż tylko opowieści o konkretnych zdarzeniach. Ważną częścią warsztatów będzie praca nad szeroko pojętą estetyczną stroną tekstu krytycznego.

Wydarzenie odbędzie się w ramach Dni Nagrody Literackiej Gdynia 2017. Poprowadzi je Paulina Małochleb - krytyczka literacka, autorka bloga „Książki na ostro” oraz Marcin Wilk – dziennikarz i autor bloga „Wyliczanka”.

Warsztaty są bezpłatne ale obowiązują na nie zgłoszenia i zapisy. Zgłaszać można się do 20 sierpnia. Uczestnicy będą przyjmowani na podstawie postów na blogu (lub innym medium w internecie) lub na podstawie próbki tekstu krytycznego.

Zgłoszenia należy przesyłać na adres: paulinamalochleb@gmail.com lub marcyn.wilk@gmail.com. W mailu należy podać link lub przesłać tekst w załączniku.
Uwaga: Liczba miejsc jest ograniczona! 

Plan warsztatów:
1-2 IX (piątek – sobota) 
Piątek:
Cz. 1: zajęcia warsztatowe z Pauliną Małochleb: od godz. 10 do 12.15 (z przerwą od 11 do 11.15) 
Cz. 2: zajęcia warsztatowe z Marcinem Wilkiem: od godz. 13 do 15.15 (z przerwą od 14 do 14.15)
Po piątkowych zajęciach każdy z uczestników będzie zobowiązany przesłać emailem wynik swojej pracy do soboty do godz. 10
Sobota:
Prezentacja prac + podsumowanie i dyskusja z udziałem prowadzących: od 13 do 15.15 (z przerwą od 14 do 14.15)

Więcej informacji: sprawdź wydarzenie na fb>>

Zdjęcie: pixabay.com

sierpnia 04, 2017

Foucault w Warszawie

Foucault w Warszawie

W 1958 roku do szarej i smutnej Warszawy przyjeżdża młody Michel Foucault. Początkowo zamieszkuje w Bristolu. Szybko jednak przenosi się do dwupokojowego mieszkania przy Rutkowskiego, czyli dzisiejszej Chmielnej. W dzień pracuje jako dyrektor Ośrodka Studiów Francuskich. Wieczorami lubi się zrelaksować – dobrze zjeść, zabawić. Czasem zaprasza mężczyzn do siebie, czasem wychodzi na miasto. W świetle kolorowych neonów spotyka tych, którzy potrafią pić wódkę do samego rana.

Foucault miał łatwość nawiązywania kontaktów. Jako cudzoziemiec, i to nie byle jaki, bo z Francji, mógł fascynować. Do tego był młody, inteligentny i z dostępem do takich dóbr jak alkohol. No i z pieniędzmi, które musiał wydawać, bo tych zarobionych w Polsce nie mógł wywieźć za granicę.

Tak naprawdę o pobycie Foucault w Warszawie wiemy niewiele. Kim byli ci, z którymi spędzał czas wolny? Ilu z nich składało na niego raporty? Co razem robili, gdzie chodzili? I w końcu, dlaczego mężczyzna musiał opuścić miasto?

Już na początku książki Remigiusz Ryziński pisze o tym, jak niewiele informacji na temat pobytu filozofa w stolicy się zachowało. I jak trudno było dotrzeć do tego, co jeszcze istnieje. Praca Ryzińskiego przypomina więc śledztwo. Reporter niczym detektyw podąża tropami. Przekopuje się przez archiwa, czyta teczki, szuka śladów i świadków. Rozmawia z uczestnikami wydarzeń, wysłuchuje wspomnień. A wspomnienia te układają się nie tyle w opowieść o samym Michelu, co o życiu homoseksualistów w komunistycznej Warszawie.

Zachwycający jest ten podziemny, wielobarwny, różnorodny, gejowski świat! Ze swoimi restauracjami,  klubami i kawiarniami. Z małą, turecką Alhambrą w Alejach Jerozolimskich i lustrami w Amatorskiej, gdzie można było udawać, że się czyta a w rzeczywistości obserwować wchodzących do środka mężczyzn. Ze slangiem zrozumiałym tylko dla „koleżanek”. Z grzybkami, w których dochodziło do bardzo bezpośrednich kontaktów niezależnych od  klasy społecznej. Z barwnymi sprzedawcami, którzy w centrum miasta prowadzili sklepy z modą dla panów. I z sauną Diana.

Opowieść Ryzińskiego to także opowieść o Służbie Bezpieczeństwa. O masowej inwigilacji środowiska homoseksualnego. To opowieść, o tych którzy z tą służbą współpracowali, o metodach prac tych służb, zastawianych przez nie pułapkach i wreszcie, o przyczynie, dla której Foucault musiał opuścić Polskę.

Samego Foulcault jest w książce mało. Filozof jest właściwie jedynie pretekstem do opowiedzenia o czymś zupełnie innym. Ale to absolutnie nie szkodzi! Opowieść Ryzińskiego jest bowiem naprawdę fascynująca. Jest też ważna, polityczna. Gorąco polecam.


„Foucault w Warszawie”, Remigiusz Ryziński, Dowody na istnienie 2017
Copyright © 2016 Projekt: książki , Blogger