lipca 31, 2017

FRAGMENT KSIĄŻKI: "Dżentelmen w Moskwie"

FRAGMENT KSIĄŻKI: "Dżentelmen w Moskwie"

Amor Towles
"Dżentelmen w Moskwie"
tłumaczenie: Anna Gralak

(fragment)

Księga Pierwsza
1922

Ambasador


21 czerwca 1922 roku o wpół do siódmej, gdy eskortowano hrabiego Aleksandra Iljicza Rostowa przez bramę Kremla na plac Czerwony, było pięknie i chłodno. Hrabia wyprężył pierś i nie zwalniając kroku, wciągnął powietrze w płuca jak ktoś, kto właśnie skończył pływać. Niebo miało dokładnie ten odcień błękitu, na którego tle kolory kopuł cerkwi Wasyla Błogosławionego prezentowały się najlepiej. Ich róż, zieleń i złoto połyskiwały, jakby jedynym sensem religii było wiwatowanie na cześć Najświętszego. Nawet młode bolszewiczki rozmawiające przed witrynami Państwowego Domu Towarowego zdawały się wystrojone dla uczczenia ostatnich dni wiosny.
– Witaj, dobry człowieku – zawołał hrabia do Fiodora na skraju placu. – Widzę, że jeżyny wcześnie obrodziły w tym roku! Nie dając zdumionemu sprzedawcy owoców czasu na odpowiedź, hrabia z nawoskowanymi wąsami rozpostartymi niczym skrzydła mewy żwawo poszedł dalej. Mijając bramę Rezurekcyjną, odwrócił się plecami do bzów w parku Aleksandrowskim i ruszył w stronę placu Teatralnego, gdzie hotel Metropol stał w pełni swojej chwały. Gdy hrabia dotarł do progu, puścił oko do Pawła, popołudniowego portiera, i z wyciągniętą ręką odwrócił się do dwóch idących za nim żołnierzy.
– Dziękuję, panowie, że bezpiecznie odeskortowaliście mnie z powrotem. Nie będę dłużej potrzebował waszej pomocy. Obaj żołnierze byli rosłymi chłopami, lecz aby spojrzeć hrabiemu w oczy, musieli unieść głowy i wyjrzeć spod czapek, gdyż – podobnie jak dziesięć pokoleń Rostowów – hrabia mierzył aż metr dziewięćdziesiąt.
– Idźcie dalej – powiedział ten o bardziej zbirowatym wyglądzie, kładąc rękę na kaburze karabinu. – Mamy was zaprowadzić do pokoju. W holu hrabia wykonał zamaszysty gest, by jednocześnie pomachać niewzruszonemu Arkademu (który obsługiwał recepcję) i uroczej Walentynie (odkurzającej właśnie posążek). Choć pozdrawiał ich w ten sposób już ze sto razy, obydwoje wytrzeszczyli oczy ze zdumienia. Był to ten rodzaj powitania, jakiego można się spodziewać, zjawiając się na balu bez spodni. Minąwszy dziewczynkę mającą słabość do żółtego koloru, która czytała jakiś magazyn, siedząc w swoim ulubionym fotelu w holu, hrabia gwałtownie zatrzymał się przed palmami w donicach i zwrócił do swojej eskorty.
– Windą czy schodami, panowie?
Żołnierze spojrzeli po sobie, a potem na hrabiego i z powrotem na siebie, najwyraźniej nie potrafiąc się zdecydować. Jak żołnierz ma przetrwać na polu bitwy, zastanawiał się hrabia, skoro nie jest w stanie podjąć decyzji w kwestii sposobu dostania się na piętro.
– Schodami – wybrał w ich imieniu, po czym zaczął przeskakiwać po dwa stopnie naraz, jak to miał w zwyczaju od ukończenia akademii.
Na trzecim piętrze ruszył korytarzem wyłożonym czerwoną wykładziną ku swojemu apartamentowi składającemu się z sypialni, łazienki, jadalni i okazałego salonu z dwuipółmetrowymi oknami wychodzącymi na lipy na placu Teatralnym. I tam czekała na niego największa przykrość, jaka miała go spotkać tego dnia. Przed otwartymi drzwiami jego apartamentu stał bowiem kapitan straży razem z Paszą i Pietią, dwoma boyami hotelowymi. Dwaj młodzieńcy z zakłopotaniem spojrzeli hrabiemu w oczy, gdyż najwyraźniej zwerbowano ich do zadania, które uważali za odrażające. Hrabia zwrócił się do oficera.
– Kapitanie, co to ma znaczyć?
Kapitan, który wydawał się lekko zaskoczony pytaniem, był jednak wystarczająco dobrze wyszkolony, by utrzymać emocje na wodzy.
– Jestem tu, by pokazać wam waszą kwaterę.
– To jest moja kwatera.
– Obawiam się, że już nie – odpowiedział kapitan, zdradzając radość ledwie zauważalnym uśmieszkiem. Zostawiwszy Paszę i Pietię z tyłu, kapitan poprowadził hrabiego i jego eskortę ku schodom dla personelu schowanym za niepozornymi drzwiami w sercu hotelu. Słabo oświetlone, ostro skręcały co pięć stopni, przywodząc na myśl dzwonnicę. Pokonali nimi trzy piętra i otworzywszy drzwi, znaleźli się w wąskim korytarzu prowadzącym do łazienki i sześciu pokoi przypominających klasztorne cele. Początkowo na strychu miały się mieścić kwatery lokajów i służących gości hotelu Metropol, lecz gdy zwyczaj podróżowania ze służbą wyszedł z mody, nieużywane pokoje zostały podporządkowane kaprysom codziennych naglących potrzeb – od tego czasu były składowiskiem przeróżnych gratów, zepsutych mebli i innego śmiecia.
Tego dnia rano z pokoju znajdującego się najbliżej schodów wyniesiono wszystko oprócz łóżka z kutego żelaza, komody na trzech nogach i dekady kurzu. W kącie obok drzwi stała mała szafa, bardziej przypominająca budkę telefoniczną, dorzucona jakby po namyśle. Podążając za pochyłością dachu, sufit stopniowo opadał w miarę oddalania się od drzwi, tak że jedynym miejscem przy zewnętrznej ścianie, w którym hrabia mógł stanąć prosto, była lukarna z szybą wielkości szachownicy. Gdy dwaj gwardziści z zadowoleniem zajrzeli do środka, miły kapitan wyjaśnił, że wezwał boyów hotelowych, by pomogli hrabiemu przenieść część dobytku, która zmieści się w jego nowej kwaterze.
– A reszta?
– Stanie się własnością ludu.
A więc tak pogrywają, pomyślał hrabia.
– Doskonale.
Zbiegł po wąskich schodach, a gwardziści popędzili za nim, stukając karabinami o ścianę. Na trzecim piętrze przemaszerował korytarzem i wszedł do swojego apartamentu, gdzie dwaj boye hotelowi przywitali go zbolałymi minami.
– Wszystko w porządku, chłopcy – zapewnił ich hrabia, a potem zaczął pokazywać przedmioty. – To. Tamto. I to. Wszystkie książki.
Spośród mebli hrabia wybrał do nowej kwatery dwa fotele z wysokim oparciem, orientalny stolik do kawy należący niegdyś do jego babki oraz jej ulubiony komplet porcelanowych talerzy. Wybrał też dwie lampy stołowe z nóżkami w formie hebanowych słoni i portret swojej siostry Heleny namalowany przez Serowa podczas jego krótkiego pobytu w Leniwej godzinie w 1908 roku. Nie zapomniał o skórzanej walizce, którą zaprojektował specjalnie dla niego Asprey w Londynie i którą jego dobry przyjaciel Miszka bardzo trafnie ochrzcił ambasadorem. Ktoś okazał się na tyle uprzejmy, by zanieść do sypialni jedną z waliz podróżnych hrabiego. Dlatego gdy boye hotelowi taszczyli na górę wspomniane przedmioty, hrabia wypełnił ją ubraniami i różnymi rzeczami osobistymi. Zauważywszy, że gwardziści popatrują na dwie butelki brandy na konsoli, je także wrzucił do walizy. A gdy zaniesiono ją na górę, wskazał biurko. Dwaj boye hotelowi w błękitnych uniformach, już poplamionych wskutek wysiłku, złapali biurko za rogi.
– Przecież ono waży z tonę – powiedział jeden do drugiego.
– Fortecą króla jest zamek – zauważył hrabia – a fortecą dżentelmena jego biurko.
Gdy boye hotelowi wytaszczyli mebel na korytarz, zegar dziadka Rostowa, któremu było pisane zostać w apartamencie, smętnie wybił ósmą. Kapitan już dawno wrócił na posterunek,
a gwardziści, zamieniwszy buńczuczność na znudzenie, stali oparci o ścianę, strząsając popiół z papierosów na parkietową podłogę. Do okazałego salonu wpadało niesłabnące światło moskiewskiego letniego przesilenia. Hrabia z tęsknym spojrzeniem podszedł do okien w północnym rogu apartamentu. Ile godzin przed nimi spędził? Ile razy rano, ubrany w szlafrok i z kawą w ręku, patrzył, jak nowi przybysze z Sankt Petersburga wysiadają z taksówek, zmęczeni i znużeni nocną podróżą pociągiem? Przez ile zimowych wieczorów obserwował padający powoli śnieg i jakąś samotną postać, tęgą i niską, przechodzącą pod uliczną latarnią? W tej chwili na północnym krańcu placu jakiś młody oficer Armii Czerwonej wbiegał po schodach Teatru Wielkiego, przegapiwszy pierwsze pół godziny wieczornego spektaklu. Hrabia uśmiechnął się na wspomnienie młodości, w której także wolał się zjawiać entr’acte. Zdecydowanym tonem zapowiadał w English Clubie, że może zostać jeszcze tylko na jednego drinka, po czym zostawał na trzy. Potem wskakiwał do czekającego powozu i gnał przez miasto, wbiegał po legendarnych schodach i tak jak ten młodzieniec wślizgiwał się do środka przez złote drzwi. Baletnice tańczyły z wdziękiem na scenie, a on szeptał „excusez-moi”, zdążając na swoje stałe miejsce w dwudziestym rzędzie, z którego miał doskonały widok na damy w lożach. Spóźnianie się, pomyślał hrabia i westchnął. Cóż za rarytas młodości. Potem się odwrócił i zaczął krążyć po apartamencie. Najpierw podziwiał wspaniałe rozmiary salonu i jego dwóch żyrandoli. Podziwiał malowaną boazerię w małej jadalni i wymyślny mosiężny mechanizm umożliwiający zamknięcie dwuskrzydłowych drzwi sypialni. Krótko mówiąc, oglądał wnętrze całkiem jak potencjalny kupiec odwiedzający te pokoje po raz pierwszy. Gdy znalazł się w sypialni, przystanął przed stolikiem z marmurowym blatem, na którym stały różne bibeloty. Wybrał spośród nich nożyczki, cenione niegdyś przez jego siostrę. Miały kształt czapli białej, ich długie srebrne ostrza były ptasim dziobem, a mała złota śrubka na sworzniu – ptasim okiem. Całość miała tak niewielkie rozmiary, że z trudem wsuwał w otwory kciuk i palec wskazujący. Spoglądając z jednego końca apartamentu na drugi, hrabia przeprowadził szybki inwentarz wszystkiego, co miało tam pozostać. Rzeczy osobiste, meble i objects d’art, które przyniósł do tego apartamentu przed czterema laty, były przedmiotami ocalałymi z pierwszej wielkiej selekcji. Gdy bowiem do hrabiego doszła wieść o egzekucji cara, natychmiast wyruszył z Paryża do Rosji. W ciągu dwudziestu dni przebył ziemie zamieszkiwane przez sześć narodów i ominął osiem batalionów walczących pod pięcioma różnymi sztandarami, by wreszcie 7 sierpnia 1918 roku dotrzeć do Leniwejgodziny, mając jedynie plecak na plecach. Wieś była na skraju wrzenia, a dom w rozpaczy, lecz jego babka hrabina zachowała typowe dla siebie opanowanie.

– Sasza – powiedziała, nie wstając z krzesła – jak dobrze, że wróciłeś. Pewnie umierasz z głodu. Zjedz ze mną podwieczorek. Gdy wyjaśnił babce konieczność opuszczenia kraju i przedstawił jej plan podróży, hrabina zrozumiała, że nie ma innego wyjścia. Zrozumiała, że choć każdy członek jej służby jest gotów jej towarzyszyć, wolno jej zabrać tylko dwie osoby. Zrozumiała także, dlaczego jej wnuk i jedyny spadkobierca, którego wychowywała, odkąd skończył dziesięć lat, nie może pojechać razem z nią. Gdy hrabia miał zaledwie siedem lat, mieszkający po sąsiedzku chłopiec tak srodze ograł go w warcaby, że nie obyło się bez łez i przekleństw, a pionki rozsypały się po podłodze. Tym brakiem sportowego ducha młody Aleksander zasłużył sobie na ostrą reprymendę ze strony ojca i poszedł spać, nie zjadłszy kolacji. Kiedy jednak pogrążony w rozpaczy ściskał koc, odwiedziła go babcia. Siadając w nogach łóżka, hrabina wyraziła odrobinę współczucia: „O przegrywaniu nie można powiedzieć nic miłego – zaczęła – a chłopak Obołeńskich to idiota. Ale Saszo, mój drogi, dlaczego, na litość boską, dałeś mu tę satysfakcję?”. W takim samym duchu hrabia rozstał się z babcią w dokach Peterhofu – nie roniąc łez. Potem wrócił do rodzinnej posiadłości, by nadzorować zamykanie okiennic. Później nastąpiło pospieszne zamiatanie kominków, opróżnianie spiżarni i przykrywanie mebli. Zupełnie jakby rodzina wyjeżdżała na sezon do Sankt Petersburga, tyle że psy wypuszczono z kojców, konie ze stajni, a służących zwolniono ze służby. Następnie, wypełniwszy jeden wóz częścią najwspanialszych mebli Rostowów, hrabia zaryglował drzwi i wyruszył do Moskwy. Zabawne, pomyślał Aleksander Iljicz, szykując się do opuszczenia apartamentu. Od najmłodszych lat musimy uczyć się żegnać z przyjaciółmi i rodziną. Żegnamy się z rodzicami i rodzeństwem na dworcu, odwiedzamy kuzynów, uczęszczamy do szkół, trafiamy do pułku, bierzemy ślub albo wyruszamy za granicę. To nieodzowny element ludzkiego doświadczenia, że nieustannie bierzemy jakiegoś drogiego nam człowieka w objęcia i życzymy mu wszystkiego dobrego, pocieszając się myślą, że wkrótce się z nami skontaktuje. Rzadziej jednak się zdarza, by doświadczenie uczyło nas, jak mówić adieu swojemu najukochańszemu dobytkowi. A nawet jeśliby uczyło? Nie bylibyśmy uszczęśliwieni taką edukacją. Bo ostatecznie najukochańszy dobytek staje się nam bliższy niż przyjaciele. Przenosimy go z miejsca na miejsce, często kosztem znacznych wydatków i niewygody. Odkurzamy i polerujemy powierzchnie, besztamy dzieci, gdy za bardzo dokazują w pobliżu – i jednocześnie pozwalamy, by wspomnienia nieustannie podnosiły ich wartość. Ta zbroja, wspominamy ochoczo, to ta sama, w której chowałem się jako mały chłopiec. Te srebrne kandelabry stały na naszym stole w Wigilię Bożego Narodzenia. To właśnie tą chusteczką wytarła kiedyś oczy, i tak dalej, i tak dalej. W końcu zaczyna nam się wydawać, że te starannie przechowywane przedmioty mogą nam przynieść prawdziwą pociechę w obliczu utraty towarzysza. Dlatego też, wsuwając siostrzane nożyczki do kieszeni, hrabia jeszcze raz spojrzał na pozostałe ruchomości, po czym na zawsze wyrzucił je z zasmuconego serca.
Godzinę później, gdy hrabia dwa razy podskoczył na swoim nowym materacu, żeby określić tonację sprężyn (Gdur), spojrzał na upchane wokół meble i przypomniał sobie, jak w młodości marzył o wyprawach parowcem do Francji i nocnym pociągiem do Moskwy. A dlaczego marzył właśnie o tych podróżach? Dlatego że na parowcach i w pociągach są bardzo wąskie posłania! Jakże był zachwycony, odkrywszy stolik, który składał się i znikał bez śladu, szuflady wbudowane w podstawę łóżka oraz przymocowane do ściany lampki akurat takiej wielkości, żeby oświetlić kartkę. Taka ergonomia była muzyką dla jego młodego umysłu. Świadczyła o pragmatycznej precyzji i zapowiadała przygodę. Z pewnością właśnie tak wyglądały bowiem kwatery kapitana Nemo podczas dwudziestu tysięcy mil podwodnej żeglugi. Czy każdy młody chłopiec mający choć odrobinę odwagi nie zamieniłby z ochotą stu nocy w pałacu na jedną na pokładzie Nautilusa? No cóż. Jego marzenia wreszcie się spełniły. Poza tym połowa pokoi na drugim piętrze chwilowo służyła bolszewikom do niestrudzonego wystukiwania dyrektyw na maszynach, a na szóstym piętrze można było przynajmniej usłyszeć własne myśli Hrabia wstał i uderzył głową w pochyły sufit.
– Otóż to – powiedział. Odsunąwszy jeden z foteli z wysokim oparciem i przestawiwszy słoniowe lampy bliżej łóżka, otworzył walizę. Najpierw wyjął zdjęcie delegacji i postawił je na jego prawowitym miejscu na biurku. Potem wydobył dwie butelki brandy i bijący dwa razy zegar ojca. Gdy jednak sięgnął po lornetkę teatralną należącą niegdyś do jego babki i położył ją na biurku, jakiś ruch skierował jego uwagę w stronę lukarny. Choć okno miało wielkość zaproszenia na kolację, zauważył gołębia, który przysiadł na miedzianym parapecie.
– O, witaj – powiedział hrabia. – Jak miło, że wpadłeś. Gołąb obrzucił go spojrzeniem prawowitego właściciela. Potem zaszurał pazurkami na blasze i kilka razy szybko stuknął dziobem w szybę.
– Ach, tak – przyznał hrabia. – W tym, co mówisz, jest sporo racji.
Już miał wyjaśnić nowemu sąsiadowi powód swojego nieoczekiwanego przybycia, lecz z korytarza dobiegło delikatne chrząknięcie. Hrabia nie musiał się odwracać, by poznać, że to Andriej, maître d’hôtel restauracji Bojarska – Andriej bowiem zawsze zwracał na siebie uwagę w taki właśnie sposób. Skinąwszy do gołębia na znak, że niebawem wrócą do tej rozmowy, hrabia zapiął marynarkę i odwrócił się. Zobaczył, że Andriej nie przyszedł sam. W drzwiach tłoczyło się troje przedstawicieli personelu. Oprócz Andrieja, człowieka o doskonałej postawie i długich, rozważnych dłoniach, przyszli niezrównany hotelowy konsjerż Wasilij oraz nieśmiała i zachwycająca Marina o błądzącym oku, która niedawno awansowała z pokojówki na szwaczkę. Wszyscy troje mieli te same oszołomione miny, które hrabia zauważył u Arkadego i Walentyny kilka godzin wcześniej, i wreszcie coś sobie uświadomił: gdy rano zabierano go z hotelu, wszyscy myśleli, że już nie wróci. Wyłonił się zza murów Kremla niczym lotnik z wraku samolotu.
– Drodzy przyjaciele – zaczął hrabia – niewątpliwie zaciekawiły was wydarzenia dzisiejszego dnia. Jak być może wiecie, zaproszono mnie do Kremla na tête-à-tête. Tam kilku przedstawicieli obecnego reżimu mających stosowny zarost uznało, iż za zbrodnię polegającą na tym, że urodziłem się arystokratą, powinienem zostać skazany na spędzenie reszty moich dni… w tym hotelu. W odpowiedzi na radosne okrzyki hrabia uścisnął po kolei dłonie swoich gości, za każdym razem wyrażając wdzięczność za ich wsparcie i dziękując im z całego serca.
– Wejdźcie, zapraszam – powiedział.
Troje członków personelu przecisnęło się między chybotliwymi wieżami z mebli.
– Niech pan będzie tak miły. – Hrabia podał Andriejowi jedną z butelek brandy. Potem ukląkł przed ambasadorem, zwolnił zatrzaski i otworzył walizkę niczym olbrzymią księgę. W środku spoczywały starannie ułożone pięćdziesiąt dwa kieliszki – lub, ujmując rzecz precyzyjniej, dwadzieścia sześć par kieliszków – każdy ukształtowany zgodnie ze swoim przeznaczeniem, od rozłożystej lampki do burgunda aż po małe, urocze naczynka zaprojektowane z myślą o kolorowych likierach z południowej Europy. Działając stosownie do okoliczności, hrabia sięgnął po cztery kieliszki z brzegu i rozdał je gościom, podczas gdy Andriej, wyjąwszy korek z butelki, czynił honory. Gdy wszyscy trzymali już pełne kieliszki, hrabia wysoko uniósł własny.
– Za Metropol – zaintonował.
– Za Metropol! – odpowiedzieli.
Hrabia był poniekąd stworzony do podejmowania gości i przez następną godzinę, tu dolewając brandy, tam zagajając rozmowę, instynktownie rozpoznawał nastroje w pokoju. Mimo powagi właściwej pełnionej przez niego funkcji, tego wieczoru Andriej chętnie się uśmiechał i od czasu do czasu puszczał oko. Wasilij, który wysławiał się z tak wielką precyzją, mówiąc o turystycznych atrakcjach Moskwy, nagle nabrał śpiewnej intonacji człowieka, który niekoniecznie będzie jutro pamiętał, co dziś powiedział. A po każdym dowcipie nieśmiała Marina pozwalała sobie na chichotanie, nie zasłaniając ust dłonią. Tego wieczoru hrabia szczególnie cenił ich dobry humor, lecz nie był aż tak próżny, by przypisywać go wyłącznie wieści o tym, że mu się upiekło. Lepiej niż większość ludzi wiedział, że we wrześniu 1905 roku przedstawiciele rosyjskiej delegacji podpisali w Portsmouth traktat kończący wojnę rosyjsko-japońską. W ciągu siedemnastu lat od tego wydarzenia – nie minęło nawet jedno pokolenie – Rosja wycierpiała wojnę światową, wojnę domową, dwie fale głodu i tak zwany czerwony terror. Krótko mówiąc, miała za sobą epokę gwałtownych zmian, które nie ominęły nikogo. Bez względu na to, czy człowiek skłaniał się ku prawej czy ku lewej stronie, ku czerwonym czy ku białym, czy jego sytuacja zmieniła się na lepsze czy na gorsze, z pewnością przyszła pora, by wypić za zdrowie narodu.
O dziesiątej hrabia odprowadził gości do schodów dzwonnicy i życzył im dobrej nocy równie uroczystym tonem, jakiego użyłby, stojąc w drzwiach swojej rodzinnej rezydencji w Sankt Petersburgu. Wracając do kwatery, otworzył okno (mimo że miało wielkość znaczka pocztowego), nalał sobie resztę brandy i usiadł przy biurku. Biurko, wykonane w Paryżu za czasów Ludwika XVI, ozdobione pozłacanymi akcentami, ze skórzanym blatem charakterystycznym dla tej epoki, zostawił hrabiemu w spadku jego ojciec chrzestny, wielki książę Demidow. Wielki książę, człowiek o ogromnych białych bokobrodach, bladobłękitnych oczach i złotych epoletach, mówił w czterech językach i czytał w sześciu. Nigdy się nie ożenił, reprezentował swój kraj w Portsmouth, zarządzał trzema majątkami i ogólnie rzecz biorąc, cenił pracowitość wyżej niż dyrdymały. Wcześniej jednak służył razem z ojcem hrabiego jako beztroski kadet w kawalerii. W ten oto sposób wielki książę został czujnym opiekunem hrabiego. A gdy w 1900 roku rodzice hrabiego w odstępie kilku godzin ulegli cholerze, to właśnie wielki książę wziął hrabiego na stronę i wyjaśnił, że Aleksander musi być silny przez wzgląd na siostrę, że nieszczęścia objawiają się pod różnymi postaciami i że jeśli mężczyzna nie jest panem swojego losu, to z pewnością stanie się jego sługą. Hrabia przesunął dłonią po zagłębieniach w powierzchni biurka. Ile słów wielkiego księcia odzwierciedlały te delikatne ślady? To tutaj przez czterdzieści lat powstawały zwięzłe polecenia dla zarządców, przekonujące argumenty dla mężów stanu, wyjątkowe rady dla przyjaciół. Innymi słowy, obok takiego biurka nie można było przejść obojętnie. Opróżniwszy kieliszek, hrabia odsunął krzesło i usiadł na podłodze. Przesuwał ręką po wewnętrznej stronie prawej przedniej nogi biurka, dopóki nie znalazł zapadki. Gdy na nią nacisnął, otworzyły się ukryte drzwiczki, ukazując wyściełane aksamitem zagłębienie, które podobnie jak zagłębienia w trzech pozostałych nogach, wypełniono złotymi monetami.

lipca 29, 2017

Tam

Tam

Poetycki reportaż, niecodzienny przewodnik, dziennik pełen czułości wobec miejsca i po prostu mądra opowieść o ludziach. O Nepalczykach, Europejczykach, turystach, podróżnikach, o nas. Prawdziwa, piękna, poruszająca i dająca do myślenia.

Ramą dla opowieści Nataszy Goerke jest potężne trzęsienie ziemi, które nawiedziło Nepal. W kontraście do tej tragedii, narracja autorki jest łagodna, wręcz ciepła. Niczym szept przyjaciółki-gawędziarki, która o Nepalu mówi wszystko to, co dla chcących poznać ten kraj może okazać się ważne. Zdradza istotne wydarzenia z historii. Mówi o kuchni i rzemiośle. Przybliża politykę i stosunki panujące między Nepalem a Chinami i Indiami. Nie zapomina także o ciekawostkach, jakimi bez wątpienia są nieco ekscentryczni przybysze, którzy w Nepalu stworzyli dla siebie drugi dom.

Jednym z najważniejszych wątków książki jest moim zdaniem temat turystów. Tych, dla których bieda jest malownicza, Nepalczyk jest bardziej przedmiotem niż podmiotem, a nepalska sztuka powinna być przede wszystkim tania (najlepiej tańsza od chińskich suwenirów, bo inaczej po co w ogóle się nią interesować?). „Ćwiczenia z wyobrazi”, które proponuje Goerke, każą nam zastanowić się nad sposobem, w jaki uprawiamy dziś turystykę. Czy jesteśmy świadomymi podróżnikami? Albo prościej – czy jesteśmy ludźmi odpowiedzialnymi?

Jednym z najciekawszych wątków w opowieści o Nepalu, jest z kolei temat przemian.  Trzydzieści lat temu, gdy Goerke przyjechała do tytułowego „Tam” po raz pierwszy, kraj ten był zupełnie inny od miejsca, jakim jest obecnie.  Ciekawe są te opowieści  o Katmanu z lat 80. Gdy trawa była bardziej zielona, himalajskie zbocza pokryte były lasami, a gwiazdy były lepiej widoczne niż smog. Czas płynął wolniej, a nieraz zatrzymywał się nawet dla odwiedzających Nepal turystów. Później, jak wszędzie na świecie, w codzienność wkroczyły nowe technologie…

Opowieść o zmianach - podążaniu z duchem czasu, czy po prostu gonieniem  trendów, to w pewien sposób opowieść bardzo uniwersalna. Goerke pokazuje, że nawet Nepal, miejsce tak dalekie nam geograficznie, podlega tym samym procesom co Polska. A my, ludzie żyjący w najróżniejszych miejscach na świecie, mamy tak naprawdę bardzo podobne potrzeby.

„Tam” to piękna i mądra książka.




Natasza Goerke, „Tam”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017

lipca 28, 2017

FRAGMENT KSIĄŻKI: "Dzikie łabędzie. Trzy córy Chin"

FRAGMENT KSIĄŻKI: "Dzikie łabędzie. Trzy córy Chin"

Jung Chang
"Dzikie łabędzie. Trzy córy Chin"

Tłumaczenie: Bożena Umińska-Keff

(s. 19 – 32)

„MAŁE ZŁOTE LILIE” – KONKUBINA GENERAŁA
(1909–1933)

Moja babcia w wieku piętnastu lat została konkubiną generała, szefa policji w słabym i chwiejnym chińskim rządzie. Był rok 1924 i w kraju panował chaos. Na przeważającym obszarze, łącznie z Mandżurią, gdzie mieszkała moja babka, władzę sprawowali wojskowi. Związek został zaaranżowany przez jej ojca, urzędnika policji w prowincjonalnym mieście Yixian w południowo-zachod­niej Mandżurii, leżącym sto sześćdziesiąt kilometrów od Wielkie­go Muru i czterysta kilometrów na północny wschód od Pekinu.
Jak większość miast w Chinach, Yixian został zbudowany jako forteca. Mury, które go otaczały, pochodziły z czasów dynastii Tang (618–907 naszej ery). Miały dziewięć metrów wysokości, trzy metry sześćdziesiąt centymetrów szerokości i wieńczyły je blanki dźwigające szesnaście fortów rozstawionych w regular­nych odstępach. Mury były na tyle szerokie, że można było swo­bodnie przejechać po nich konno. Do miasta prowadziły cztery bramy, których usytuowanie odpowiadało czterem położeniom igły kompasu, każda z zewnętrzną ubezpieczającą bramą, a całą fortyfikację otaczała głęboka fosa.
W mieście najbardziej rzucała się w oczy wysoka, bogato zdo­biona dzwonnica z ciemnobrązowego kamienia, która została zbudowana w VI wieku, kiedy przyjęto tu buddyzm. Każdej nocy uderzano w dzwon, aby oznajmić godzinę, używano go również jako alarmu w razie pożaru albo powodzi. Yixian był dobrze
prosperującym miastem handlowym. Na równinach wokół upra­wiano bawełnę, kukurydzę, sorgo, soję, sezam, brzoskwinie, jabł­ka i winogrona. Na łąkach i na wzgórzach leżących na zachód od miasta rolnicy hodowali owce i bydło.
Mój pradziadek, Yang Rushan, urodził się w 1894 roku, kie­dy jeszcze całymi Chinami rządził cesarz rezydujący w Pekinie. Członkowie rodziny panującej byli Mandżurami, którzy podbili Chiny w 1644 roku. Rodzina Yang należała do chińskiej grupy et­nicznej Han i powędrowała na północ od Wielkiego Muru, szu­kając szczęśliwszego losu.
Pradziadek jako jedyny syn swoich rodziców był najważniej­szą osobą w całej rodzinie. Tylko dzięki synowi może przetrwać nazwisko rodu – bez niego linia rodzinna wygaśnie, co dla Chiń­czyków było równoznaczne z najstraszliwszą zdradą, jaką moż­na popełnić wobec własnych przodków. Posłano go do dobrej szkoły. Miał zdać egzaminy, aby zostać mandarynem – urzęd­nikiem. Było to ambicją większości mężczyzn w tym czasie. Ża­den Chińczyk nie czuł się bezpiecznie bez władzy lub pieniędzy, bo nic go wtedy nie chroniło przed urzędniczym rozbojem lub nieprzewidzianą przemocą. W Chinach nigdy nie istniał oficjalnie zatwierdzony system prawny. Wymiar sprawiedliwości był niepodważalny, a okrucieństwo wpisano w działanie wszystkich instytu­cji, ale mogło ono także wynikać z kaprysu urzędnika, który, jeśli miał władzę, sam był prawem. Dla dziecka z niearystokratycznej rodziny zostanie mandarynem było jedynym sposobem wymknię­cia się z obrotów wiecznie kręcącego się koła niesprawiedliwości i własnego strachu. Yang zdecydował, że jego syn nie zajmie się tradycyjnym rodzinnym rzemiosłem – wyrabianiem filcu – i po­święcił siebie i całą swoją rodzinę, aby go wykształcić. Kobiety szyły dla okolicznych zakładów krawieckich, pracując do późna w nocy. Żeby zaoszczędzić pieniądze, przykręcały lampki oliwne do minimum i psuły sobie wzrok. Od ciężkiej, wielogodzinnej pracy puchły im palce.
Zgodnie z obyczajem mój pradziadek został ożeniony bardzo młodo, w wieku czternastu lat, z dziewczyną starszą od niego o sześć lat. Uważano wtedy, że jednym z obowiązków żony jest pomoc w wychowywaniu męża.
Historia jego żony, mojej prababki, jest typową historią milionów chińskich kobiet z tamtych czasów. Pochodziła z rodziny garbarzy o nazwisku Wu. Ponieważ jej rodzina nie należała do inteligencji ani nikt z niej nie piastował urzędniczego stanowiska, a w dodatku była dziewczynką, w ogóle nie dano jej imienia. Urodziła się jako druga córka i nazwano ją po prostu „Dziewczyną numer dwa” (Eryatou). Jej ojciec umarł, kiedy była niemowlęciem, i wychowywał ją wuj. Pewnego dnia, gdy miała sześć lat, wuj jadł obiad z przyjacielem, którego żona była w ciąży. Podczas obiadu obaj mężczyźni ustalili, że jeśli dziecko będzie chłopcem, poślubi sześcioletnią siostrzeni­cę wuja. Dwoje młodych nigdy nie spotkało się przed ślubem. Poza tym miłość traktowano jako coś wstydliwego, coś, co naruszało ho­nor rodziny. Nie dlatego, żeby stanowiła tabu – w Chinach istnia­ła pradawna tradycja romantycznej miłości – ale dlatego, że uwa­żano, iż młodzi ludzie nie powinni znaleźć się w sytuacji, w której coś takiego może się przytrafić, ponieważ małżeństwo było spra­wą zwykłego obowiązku, umowy pomiędzy dwiema rodzinami. Jeśli miało się dużo szczęścia, można się było zakochać po ślubie.
W momencie ślubu, który mój pradziadek zawarł w wieku lat czternastu, biorąc pod uwagę, że chowano go pod kloszem, nadal był jeszcze właściwie dzieckiem. Pierwszej nocy nie chciał spać w pokoju ślubnym. Zasnął na łóżku w pokoju matki i przenie­siono go, kiedy spał, do sypialni, w której była panna młoda. Ale chociaż był rozpieszczonym i zepsutym chłopcem i ciągle jeszcze potrzebował pomocy przy ubieraniu, wiedział dobrze, jak się „robi dzieci”, jak to ujęła jego żona. Moja babka urodziła się pierwsze­go roku po ślubie rodziców, piątego dnia piątego księżyca, wczesnym latem 1909 roku. Była w lepszej sytuacji od swojej matki, bo jednak nadano jej imię, które brzmiało Yufang. Yu oznacza „jadeit” i było to imię nadawane całemu potomstwu tej generacji, fang zaś oznacza „pachnące kwiaty”.
Świat, na którym się pojawiła, był absolutnie nieprzewidywalny. Imperium mandżurskie, które trwało przez dwieście sześćdziesiąt lat, rozpadło się. W latach 1894–1895 Japonia zaatakowała Chi­ny w Mandżurii. Chiny poniosły ciężkie straty i utraciły część terytoriów. Powstanie bokserów w 1900 roku zostało stłumio­ne przez osiem obcych armii, których kontyngenty stacjonowały potem w Mandżurii, niektóre z nich rozlokowano wzdłuż Wiel­kiego Muru. W latach 1904–1905 Rosja i Japonia stoczyły wojnę na równinach Mandżurii, a zwycięstwo Japonii sprawiło, że stała się tam dominującą siłą. W 1911 roku pięcioletniego cesarza Chin Pu Yi obalono i ustanowiono republikę, na której czele stanął cha­ryzmatyczny przywódca Sun Jat-sen.
Nowy rząd republiki wkrótce upadł i kraj podzielił się na rzą­dzone przez lokalnych watażków terytoria. Szczególnie Mandżuria była źle nastawiona do republiki, ponieważ właśnie z niej wywo­dziła się panująca dynastia. Zewnętrzne siły, zwłaszcza Japonia, pomnożyły wysiłki, aby zapanować nad Chinami. Wobec tych wszystkich nacisków stare instytucje załamały się i w efekcie po­wstała pustka w sferze władzy, moralności i autorytetów. Wielu ludzi dążyło na szczyty, przekupując lokalnych potentatów kosz­townymi podarunkami: złotem, srebrem i innymi kosztownościa­mi. Pradziadek – nie na tyle bogaty, by kupić sobie wysoką pozycję w dużym mieście – gdy dobiegał trzydziestki, był zaledwie urzęd­nikiem policji w rodzinnym Yixianie, prowincjonalnej dziurze. Ale miał wielkie plany. I miał wartościowe aktywa – swoją córkę.
Babcia była pięknością. Miała owalną twarz z różowymi policzkami i alabastrową cerę. Długie, lśniące czarne włosy splatała w gruby warkocz, który sięgał talii. Jeśli okoliczności tego wymagały, była skromna i poważna – a przeważnie wymagały. Ale pod stateczną powierzchownością kryła się tłumiona energia. Była niewysoka, miała ponad metr pięćdziesiąt, drobną figurę i spadziste ramiona, uznawane wtedy za idealne.
Jej największym majątkiem były jednak krępowane stopy, zwa­ne po chińsku siedmiocentymetrowymi złotymi liliami (sancun jinlian). Oznaczało to, że jej chód był jak „kołysanie się młodych
pędów wierzby w wiosennych powiewach”, jak to ujmowali chiń­scy znawcy kobiecej urody. Widok kobiety kołyszącej się na krępo­wanych stopach miał działać na mężczyznę erotycznie, ponieważ jej bezradność budziła opiekuńcze uczucia w patrzącym.
Babcia miała dwa lata, kiedy zaczęto jej bandażować stopy. Jej matka, która sama miała krępowane stopy, najpierw kawałkiem białego materiału o długości sześciu metrów przywiązała jej palce, oprócz dużego, do podeszwy stopy. Potem na wierzchu położyła duży kamień i zgruchotała kości. Babcia krzyczała w potwornym bólu, ale matka wetknęła jej między zęby złożony kawałek ma­teriału, żeby nie było słychać wrzasków. Ten ból babcia znosiła wielokrotnie.
Trwało to dobrych kilka lat. Nawet kiedy kości już połamano, stopę krępowano bandażem z grubego materiału w dzień i w nocy, bo gdyby ją uwolniono, mogłoby się zdarzyć, że kości zaczną się zrastać. Przez lata moja babka żyła w nieustannym bólu. Kiedy prosiła, żeby rozwiązać bandaże, matka szlochała i mówiła, że to by zrujnowało całe jej życie i że robi to dla jej szczęścia.
W tamtych czasach, gdy kobieta wychodziła za mąż, rodzina pana młodego zaczynała od obejrzenia jej stóp. Uważano, że duże, normalne, przynoszą wstyd domowi męża. Teściowa unosiła brzeg długiej spódnicy panny młodej i jeśli jej stopy miały więcej niż dwadzieścia centymetrów, demonstracyjnie, z potępieniem, opusz­czała spódnicę i wycofywała się, zostawiając pannę młodą pod krytycznymi spojrzeniami gości weselnych, którzy przyglądali się jej stopom i w obraźliwy sposób wyrażali pogardę. Czasem matka litowała się nad córką i rozluźniała bandaże, ale kiedy dziewczyna podrosła i musiała znosić pogardę rodziny męża i ogólną dezapro­batę, sama winiła swoją matkę za to, że okazała wcześniej słabość.
Tradycja krępowania stóp została wprowadzona ponad tysiąc lat temu, podobno przez jedną z konkubin cesarza. Uważano, że widok kobiety kuśtykającej na malusieńkich stópkach pobudza erotycznie, a mężczyźni, bawiąc się tymi stópkami, zawsze scho­wanymi w jedwabnych haftowanych bucikach, podniecają się. Ko­biety nie zdejmowały bandaży nawet wtedy, gdy już były zupełnie
dorosłe, jakby ich stopy mogły znowu urosnąć. Rozluźniały więzy tylko czasami w nocy, w łóżku, kiedy wkładały buciki na miękkiej podeszwie. Mężczyźni rzadko widywali ich stopy gołe – zazwy­czaj były pokryte gnijącą skórą i cuchnęły, kiedy zmieniano ban­daże. Z dzieciństwa pamiętam, że babcię stale bolały stopy. Kiedy wracałyśmy z zakupów do domu, pierwszą rzeczą, jaką robiła po powrocie, było zanurzenie nóg w misce z gorącą wodą – i wtedy wzdychała z ulgą. Potem obcinała kawałki martwej skóry. Bolały ją połamane kości i paznokcie, które wrastały w poduszki pod palcami.
Babci zaczęto krępować stopy w tym czasie, gdy już przestano uważać to za rzecz pożądaną. Gdy w 1917 roku urodziła się młod­sza siostra babci, zaniechano już tego zwyczaju i szczęśliwie unik­nęła tej tortury.
Ale gdy moja babcia dorastała, w tak niedużym mieście jak Yixian nadal powszechnie uważano, że małe stopy są podstawo­wym warunkiem dobrego małżeństwa. Jednak w tym wypadku stanowiły one tylko zadatek. Dziadek zamierzał zrobić ze swojej córki albo doskonałą damę, albo najwyższej klasy kurtyzanę. Lekceważąc powszechną mądrość swoich czasów, według której anal­fabetyzm kobiety z niskiej klasy społecznej był jej cnotą, posłał ją do szkoły dla dziewcząt, którą otworzono w mieście w 1905 roku. Poza tym uczyła się grać w chińskie szachy, w madżonga i w go. Posiadła też sztukę rysowania wzorów hafciarskich. Jej ulubionym wzorem były mandaryńskie kaczki (symbolizowały miłość, bo za­wsze pływały w parach) i wyszywała je na małych bucikach, któ­re dla siebie robiła. Oprócz tego wynajęty nauczyciel udzielał jej lekcji gry na qin, instrumencie podobnym do cytry.
Babcia była uznawana za lokalną piękność. Miejscowi mówili, że stoi „jak żuraw między kurami”. W 1924 roku miała piętnaście lat i jej ojciec zaczął się niepokoić, że dla jego jedynej lokaty może minąć najlepszy termin realizacji – i tym samym minie jego szansa na wygodne życie. Ale tego roku generał Xue Zhiheng, inspektor Centralnej Policji w Pekinie, miał wizytować miasto. 


Xue Zhiheng urodził się w 1876 roku w okręgu Lulong, położonym około stu sześćdziesięciu kilometrów na wschód od Pekinu i na po­łudnie od Wielkiego Muru, gdzie bezmiar równin północy wznosi się ku górom. Był najstarszym z czterech synów wiejskiego na­uczyciela.
Jego prezencja robiła silne wrażenie na każdym, kto go spotkał. Kilku niewidomych wróżbitów, którzy dotykali jego twarzy, prze­powiedziało mu, że zyska władzę i wysoką pozycję. Był uzdolnio­nym kaligrafem – ten talent wysoko wtedy ceniono. W 1908 roku Wang Huaiqing, wizytując Lulong, zauważył piękne, kaligraficzne pismo na tablicy nad bramą głównej świątyni i wezwał człowieka, który to napisał, a potem zaproponował trzydziestodwuletniemu Xue, żeby został jego adiutantem.
Ze względu na niezwykłą operatywność Xue szybko został awansowany na kwatermistrza. Ta funkcja pociągała za sobą da­lekie i częste podróże i Xue zaczął nabywać na własność sklepy spożywcze w okolicach Lulongu i po drugiej stronie Wielkie­go Muru, w Mandżurii. Wychwalano jego błyskawiczną karierę, kiedy pomógł generałowi Wang stłumić powstanie w Mongolii Wewnętrznej. Zgromadził wtedy olbrzymi majątek. Sam zapro­jektował i wybudował dla siebie osiemdziesięciojednopokojową rezydencję w Lulongu.
W ciągu dziesięciolecia po upadku imperium żaden rząd nie był w stanie ustanowić i utrzymać władzy. Potężni warlordowie rychło zaczęli walczyć ze sobą o kontrolę nad rządem centralnym w Pekinie. Frakcja Xue, na czele której stał generał Wu Peifu, zdo­minowała we wczesnych latach dwudziestych ten tytularny rząd. W 1922 roku Xue został generalnym inspektorem Centralnej Poli­cji oraz szefem Ministerstwa Spraw Publicznych w Pekinie. Zarzą­dzał dwudziestoma regionami po obu stronach Wielkiego Muru i ponaddziesięciotysięcznym oddziałem policji konnej i piechoty. Stanowisko w policji dawało mu władzę, a to drugie – poparcie społeczne.
Przymierza wojskowe były jednak niestałe. W maju 1923 roku frakcja generała Xue zdecydowała, że nie będzie dłużej popierać
prezydenta Li Yuanhonga, którego wyniosła na to stanowisko rok wcześniej. W sojuszu z generałem Feng Yuxiangiem, przywódcą chrześcijańskiego ugrupowania, który przeszedł do legendy, kie­dy en masse ochrzcił swoje oddziały, używając węża strażackiego, Xue zmobilizował dziesięć tysięcy ludzi i otoczył budynki rządu w Pekinie, żądając, żeby zbankrutowany rząd wypłacił żołnie­rzom zaległy żołd. Ale jego rzeczywistym celem było poniżenie prezydenta Li i zmuszenie go do ustąpienia. Li jednak odmówił złożenia rezygnacji, wobec czego Xue kazał swoim ludziom, żeby odcięli dopływ wody i prądu do pałacu prezydenckiego. Po kilku dniach, kiedy warunki w pałacu stały się nie do zniesienia, w nocy trzynastego czerwca prezydent Li opuścił rezydencję oraz jej nie­piękne zapachy i umknął ze stolicy do portowego miasta Tianjin, sto dwanaście kilometrów na południowy wschód.
W Chinach autorytet i znaczenie władzy to nie tylko osoba, która ją sprawuje, ale także urzędowe pieczęcie. Żaden dokument nie miał znaczenia, nawet gdy podpisał go prezydent, jeśli nie figu­rowała na nim pieczęć. Wiedząc, że nie można sprawować prezy­dentury bez pieczęci, prezydent Li zostawił je u jednej ze swoich konkubin, która właśnie przebywała na rekonwalescencji w Pekinie, w szpitalu prowadzonym przez francuskich misjonarzy.
Kiedy był w pobliżu Tianjinu, pociąg zatrzymała uzbrojona policja i poproszono go, by oddał pieczęcie. Najpierw odmówił podania miejsca, gdzie je ukrył, ale po kilku godzinach zmiękł. O trzeciej nad ranem generał Xue wkroczył do francuskiego szpi­tala, aby odebrać pieczęcie od konkubiny. Kiedy stanął przy jej łóżku, nie chciała nawet na niego patrzeć. „Mam oddać pieczęcie zwykłemu policjantowi?” – spytała hardo. Generał Xue wyglądał jednak tak groźnie i władczo w swoim galowym uniformie, że wkrótce potulnie mu je wręczyła.
Przez następne cztery miesiące Xue używał policji do tego, by kandydat na prezydenta jego frakcji, Cao Kun, na pewno wygrał szeroko rozgłaszane pierwsze chińskie „wolne” wybory. Ośmiuset czterdziestu członków parlamentu miało być przekupionych. Xue i generał Feng rozstawili warty w budynku parlamentu i dali do
zrozumienia, że każdy, kto będzie głosował we właściwy sposób, może liczyć na znaczne korzyści. Na tę wieść powróciło z prowincji wielu posłów. Kiedy wszystko było już gotowe, w Pekinie zebrało się pięciuset pięćdziesięciu posłów. Cztery dni przed wyborami, po wielu przetargach, każdy z nich dostał pięćdziesiąt juanów w sre­brze, co stanowiło znaczną sumę. Piątego października 1923 roku Cao Kun został wybrany na prezydenta czterysta osiemdziesię­cioma głosami, a Xue wynagrodzono kolejną generalską gwiazdką. Nagrodzonych zostało również siedemnastu „specjalnych dorad­ców” – czyli wszystkie kochanki i konkubiny wodzów i generałów. Ten epizod wszedł do historii Chin jako klasyczny przykład tego, jak można manipulować wyborami. Przywołuje się go jako argu­ment, że demokracja nie sprawdza się w Chinach.
Wczesnym latem następnego roku generał Xue wizytował Yixian. Nie było to duże miasto, ale miało znaczenie strategiczne. To właśnie z tych okolic rozchodziły się rozporządzenia pekiń­skiego rządu. Poza tym władza leżała wtedy w rękach warlorda północnego wschodu, Zhang Zuolina, zwanego także Starym Marszałkiem. Oficjalnie generał Xue odbywał tam inspekcję, ale miał także pewne osobiste interesy w tych okolicach. Był tu wła­ścicielem centralnych magazynów zbożowych i sieci największych sklepów, łącznie z lombardami, które działały podobnie jak banki i wypuszczały własne pieniądze, krążące po mieście i okolicach.
Dla mojego pradziadka była to najprawdziwsza życiowa szan­sa, zbliżająca go do możliwości zostania kimś. Zaplanował, że bę­dzie pracował w eskorcie generała Xue, i powiedział swojej żonie, że zamierza wydać za niego córkę. Nie pytał jej o zgodę, ale po prostu ją o tym poinformował. Mój pradziadek pogardzał swoją żoną – co nie leżało w obyczaju tamtego czasu. Żona szlochała, ale nic nie mówiła, bo zakazał pisnąć córce choćby słówko. To, żeby zapytać samą córkę, nie wchodziło w ogóle w grę. Małżeń­stwo było transakcją, a nie sprawą uczuć. Powie się jej, kiedy ślub będzie umówiony.
Pradziadek wiedział, że musi jakoś podejść generała Xue. Otwarte zaoferowanie córki obniżyłoby jej cenę, poza tym istniała
możliwość, że propozycja nie zostanie przyjęta. Generał powi­nien mieć szansę zobaczenia tego, co mu miano zaproponować. W tamtych czasach szanujące się kobiety nie mogły być przed­stawiane obcym mężczyznom, należało więc stworzyć okoliczno­ści, w których generał mógłby zobaczyć córkę Yanga, a spotkanie powinno wyglądać na przypadkowe.
W Yixianie była wtedy wspaniała dziewięćsetletnia buddyjska świątynia, z rzadkiego drogocennego drewna, o wysokości około trzydziestu metrów. Znajdowała się w pięknym otoczeniu, wśród rzędów drzew cyprysowych, które rosły na obszarze mili kwadra­towej. W środku znajdowała się dziesięciometrowej wysokości drewniana statua Buddy, a ściany pokrywały delikatne w tonacji freski ilustrujące jego życie. Do takiego miejsca Yang na pewno powinien zabrać wizytującą miasto osobistość. Poza tym świąty­nie były jedynym miejscem, do którego kobiety z dobrych domów mogły chodzić same.
Mojej babce powiedziano, by tego a tego dnia poszła do świątyni. By okazać Buddzie najgłębszy szacunek, wzięła kąpiel w pachnącej wodzie, a potem spędziła długie godziny na medy­tacji w domowej kapliczce, przy palącym się kadzidle. Aby móc modlić się w świątyni, powinna być najzupełniej spokojna, wol­na od wszelkich emocji. Wsiadła do powozu w towarzystwie słu­żącej. Miała na sobie żakiecik w kolorze błękitu kaczego jajka, z brzegami haftowanymi złotą nicią dla podkreślenia prostoty jego kroju, z guziczkami w kształcie kokardek po prawej stro­nie, do tego różową plisowaną spódniczkę, haftowaną w delikat­ne kwiaty. Włosy zaplotła w warkocz, w który wpięła jedwabną zielonoczarną peonię. Nie miała makijażu, ale była uperfumowa­na, bo tak było przyjęte, kiedy się szło do świątyni. Po wejściu uklękła przed wielką statuą Buddy, złożyła kilka koutou * i klęcząc, wzniosła dłonie do modlitwy.
Kiedy się modliła, przybył jej ojciec z generałem Xue. Spoglądali na nią z ciemnej bocznej nawy. Mój pradziadek dobrze wszystko zaplanował. W klęczącej pozycji było widać nie tylko jedwabne spodnie, zakończone podobnie jak żakiet złotą nicią, ale także małe stopy jego córki w satynowych haftowanych bucikach.
Skończyła modlitwy, pokłoniła się Buddzie trzy razy i wstając, zachwiała się, o co było nietrudno przy skrępowanych stopach. Próbując zachować równowagę, chwyciła za ramię służącą. Ge­nerał Xue i ojciec ruszyli w jej stronę; zaczerwieniła się, schyliła głowę i chciała odejść, ale ojciec podszedł do niej i przedstawił ją generałowi. Złożyła ukłon, nie podnosząc nisko opuszczonej głowy.
Jak to było przyjęte w przypadku człowieka o takiej pozycji, Xue nie rozmawiał wiele z Yangiem o tym spotkaniu, zwłaszcza że Yang miał niską rangę, ale mój pradziadek zauważył, że generał był za­fascynowany. Następnym krokiem było zaaranżowanie bliższego spotkania. Kilka dni później Yang, ryzykując bankructwo, wynajął najlepszy teatr w mieście i zespół miejscowej opery i zaprosił ge­nerała Xue jako honorowego gościa. Teatr, jak większość teatrów chińskich, znajdował się na otwartej przestrzeni i był zabudowa­ny drewnianymi ławkami wokół prostokątnej sceny bez kurtyny i dekoracji. Przestrzeń dla widzów bardziej przypominała kawiar­nię niż zachodni teatr. Mężczyźni siedzieli przy stołach, jedli, pili i rozmawiali głośno, chociaż trwało przedstawienie. Z boku, wyżej, był balkon, gdzie skromnie siedziały kobiety, a za nimi stały ich służące. Mój pradziadek zaaranżował wszystko tak, żeby generał Xue mógł dobrze widzieć jego córkę.
Tym razem była ubrana bardziej bogato i elegancko niż w świą­tyni. Miała na sobie gęsto haftowaną satynową suknię i kosztow­ne ozdoby we włosach. Kiedy się śmiała i rozmawiała ze swoimi przyjaciółkami, dało się zauważyć jej żywy temperament i ener­gię. Generał Xue z rzadka spoglądał na scenę.
Po przedstawieniu odbyła się tradycyjna chińska gra zwana zgadywankami z lampionu. Grało się w dwóch osobnych sa­lach – w jednej mężczyźni, w drugiej kobiety. W każdej sali było kilkanaście kunsztownie zrobionych papierowych lampionów, w które wkładano kartki z wierszowanymi zagadkami. Osoba, któ­ra rozwiązała najwięcej zagadek, wygrywała i dostawała nagrodę.
Wśród mężczyzn zwycięzcą był naturalnie generał. Wśród ko­biet – moja babcia.
Yang umyślnie stworzył generałowi okazję podziwiania urody i inteligencji swojej córki. Na koniec należało jeszcze przedstawić jej artystyczne talenty. Dwa dni później mój pradziadek zaprosił generała do domu na kolację. Była jasna, ciepła noc z pełnią księ­życa – znakomita do słuchania gry na instrumencie zwanym qin. Po kolacji mężczyźni zasiedli na werandzie i zawołano moją babkę, żeby zagrała na dziedzińcu. Jej występ, gdy grała w altance, a wo­kół unosił się zapach syringi, oczarował generała. Później powie­dział, że jej gra tego wieczoru w świetle księżyca zniewoliła jego serce. Gdy urodziła się moja matka, nazwał ją Baoqin, co znaczy Cudowna Cytra.
Zanim wieczór się skończył, oświadczył się – nie mojej babce naturalnie, ale jej ojcu. Nie proponował małżeństwa; chciał, żeby moja babka została jego kochanką. Yang wcale nie oczekiwał wię­cej. Rodzina Xue zaaranżowała małżeństwo generała już dawno temu, a kryterium wyboru była pozycja społeczna rodziny żony. Rodzina Yang miała zbyt niską pozycję, by mógł ożenić się z ich córką. Żony nie brało się dla przyjemności – od tego były konku­biny, które mogły nawet dojść do istotnej władzy w rodzinie, zaj­mowały jednak zupełnie inną pozycję niż żony. Konkubina była jakby zinstytucjonalizowaną kochanką, którą się brało lub odda­lało, wedle woli.
Moja babcia po raz pierwszy dowiedziała się o planowanym związku, kiedy na kilka dni przed zaślubinami matka wyjawiła jej tę nowinę. Pochyliła wtedy głowę i rozpłakała się. Nie chciała zostać konkubiną. Ale jej ojciec już postanowił, a było nie do pomyśle­nia, żeby sprzeciwiać się woli rodziców. Kwestionowanie ich de­cyzji uważano za „niegodne córki”, a okazanie się niegodną córką było równoznaczne ze zdradą. Nawet jeśli dziewczyna odmawiała spełnienia woli ojca, nie traktowano tego poważnie; jej postawę interpretowano jako wyraz chęci zostania z rodzicami. Jedynym sposobem, żeby „nie” dziewczyny zostało potraktowane poważ­nie, było samobójstwo. Babcia zagryzła usta i nic nie powiedziała,
bo też i nie miała nic do powiedzenia. Gdyby się zgodziła, uznano by to z kolei za niegodne dobrze wychowanej kobiety i zinterpre­towano jako wyraz gorącej chęci opuszczenia rodziców.
Widząc, iż córka jest nieszczęśliwa, matka tłumaczyła jej, że to najlepsza z wszelkich możliwości. Ojciec powiedział: „W Pe­kinie mówi się, że kiedy generał Xue tupnie, całe miasto drży”. Mojej babce podobała się wojskowa postawa generała. Pochle­biały jej też słowa zachwytu i uznania pod jej adresem, które potem jeszcze upiększono i wygładzono. Poza tym żaden męż­czyzna w Yixianie nie robił tak imponującego wrażenia jak gene­rał. Moja babka miała piętnaście lat i nie bardzo wiedziała, co to znaczy być konkubiną. Sądziła, że generał Xue ją pokocha i bę­dzie wiodła szczęśliwe życie.
Generał powiedział jej, że może zostać w Yixianie, w domu, który zamierza kupić specjalnie dla niej. Znaczyło to, że pozostanie w pobliżu rodziny i nie będzie musiała mieszkać w jego rezy­dencji, podporządkowując się władzy jego żony i innych konku­bin – a wszystkie one miałyby przed nią pierwszeństwo. W domu takiego potentata jak generał Xue kobiety żyły niczym więźniarki. Prowadziły ustawiczne kłótnie i podgryzały się nawzajem, w dużej mierze z braku poczucia bezpieczeństwa. Jedyną jego gwarancją była łaska ich męża. Propozycja, że będzie miała własny dom, dużo znaczyła dla mojej babki, podobnie jak obietnica nadania związkowi powagi i znaczenia przez odbycie pełnej ceremonii ślubnej. To z kolei oznaczało, że i ją, i jej rodzinę potraktowano z szacunkiem. I w końcu ostatni aspekt sprawy, także bardzo dla niej ważny: teraz, kiedy ojciec był usatysfakcjonowany, miała nadzieję, że lepiej będzie traktował jej matkę.
Pani Yang chorowała na epilepsję i z tego powodu czuła się niegodna swojego męża. Zawsze była mu podporządkowana i po­słuszna, a on miał ją za nic. W ogóle nie okazywał troski o jej zdro­wie. Przez całe lata żyła z poczuciem winy, ponieważ nie urodziła syna. Po urodzeniu babci moja prababka miała całą serię poro­nień, aż urodziła następne dziecko w 1917 roku – ale znowu była to dziewczynka. 
Pradziadek pragnął mieć tyle pieniędzy, żeby go było stać na konkubiny, była to prawie jego obsesja. „Ślub” córki pozwolił mu zrealizować to pragnienie, bo generał szczodrze szafował podarun­kami dla całej rodziny, a najhojniej obdarowany został pradziadek. Dary były wspaniałe, zgodnie z pozycją generała.

W dniu zaślubin pod domem Yanga pojawiła się lektyka z za­słonami z wyszywanego jedwabiu i satyny. Przed nią szedł orszak z tabliczkami, chorągwiami i jedwabnymi lampionami z wizerun­kiem złotego feniksa, symbolem kobiety. Zgodnie z tradycją ce­remonia odbywała się wieczorem i światło z dużych czerwonych lampionów błyskało w ciemniejącym zmroku. Orkiestra z bębna­mi, cymbałami, fujarkami i piszczałkami grała wesołe melodie – przy okazji ślubu koniecznie należało robić dużo hałasu, bo gdyby było cicho, uznano by, że w tym wydarzeniu jest coś przynoszące­go wstyd. Moja babcia była ubrana we wspaniały, kolorowo hafto­wany strój, a jej głowę i twarz zakrywał czerwony jedwabny welon. Ośmiu mężczyzn niosło ją do nowego domu. W lektyce było po­twornie duszno i gorąco, więc dyskretnie uniosła zasłonkę i zer­kała spod swojego welonu – cieszyła się, widząc na ulicach ludzi obserwujących jej orszak. To było naprawdę coś innego, niż mogła mieć zwykła konkubina, której zazwyczaj przypadała mała lektyka z zasłonkami z bawełny w niezbyt imponującym kolorze indygo, niesiona przez dwóch lub najwyżej czterech ludzi, bez orszaku i muzyki. Obniesiono ją dookoła miasta, odwiedzając wszystkie cztery bramy miejskie, jak wymagał tego ceremoniał, a przed lek­tyką na wozie i w koszach wystawiono na widok publiczny kosz­towne ślubne podarunki, jakie otrzymała. Gdy już pokazano moją babkę całemu miastu, zaniesiono ją do jej nowego domu, dużej stylowej rezydencji. Była usatysfakcjonowana. Dzięki wystawnej ceremonii poczuła, że zyskała prestiż i szacunek. Kto żyw, nie pa­miętał w Yixianie takiego ślubu. 

lipca 25, 2017

FRAGMENT KSIĄŻKI: "Droga w nieznane. Kurdyjki walczące z tak zwanym Państwem Islamskim"

FRAGMENT KSIĄŻKI: "Droga w nieznane. Kurdyjki walczące z tak zwanym Państwem Islamskim"

Zamiast wstępu: Meandry politycznego ruchu kurdyjskiego[1]
         Od kilku lat w krajach Zachodu zaobserwować możemy stopniowy wzrost zainteresowania tematyką kurdyjską. Szczególne zainteresowanie budzi walka polityczna Kurdów skupionych wokół założonej w 1978 r. przez tureckiego Kurda Abdullaha Öcalana Partii Pracujących Kurdystanu (Partiya Karkerên Kurdistanê‎ – PKK). W ostatnim czasie uwaga zachodnich obserwatorów skupia się szczególnie na syryjskiej emanacji PKK – Partii Unii Demokratycznej (Partiya Yekîtiya Demokrat – PYD). Właśnie PYD oraz podporządkowane jej Ludowe Jednostki Samoobrony (YPG) i ich żeński odpowiednik YPJ zyskały światowy rozgłos jesienią 2014 r. podczas oblężenia Kobani – mało komu znanej mieściny na granicy syryjsko-tureckiej. Obrona przed zmasowanym atakiem Państwa Islamskiego spotkała się z szerokim poparciem mas Kurdów w Turcji (gdzie żyje ich około 15 mln), a także w krajach Zachodu. Szczególną uwagę przykuł fakt, iż po stronie kurdyjskiej w walkach uczestniczyły oddziały złożone z kobiet. Ich obraz w połączeniu z demonicznym wizerunkiem bojowników Państwa Islamskiego jawił się jako tym bardziej intrygujący. Oto okazuje się, że na Bliskim Wschodzie, od wielu lat pogrążonym w krwawych konfliktach, wyrosła siła napędzana ideologią inspirowaną zachodnim lewicowym radykalizmem. Fenomen ten szczególne zainteresowanie wzbudził w kręgach lewicowych i feministycznych, których reprezentantką jest Meredith Tax – autorka niniejszej książki, amerykańska działaczka feministyczna. Wobec konfrontacji lewicowych oddziałów kurdyjskich z budzącymi w zachodnich mediach grozę bojownikami dżihadu sympatie zachodniego świata są oczywiste. Bliskowschodnia rzeczywistość ma jednak znacznie więcej „pięter”, to zaś czyni ją niebywale skomplikowaną.
         Jednym z najpoważniejszych problemów, na jakie napotykamy, mówiąc i pisząc o Kurdach na Zachodzie, jest samo ich zdefiniowanie. Kurdowie – lud posługujący się językiem z grupy zachodniorańskiej, blisko spokrewnionym z perskim – zamieszkują w zwartych skupiskach Syrię, Turcję, Irak oraz Iran. Mniejsze wspólnoty żyją w Armenii i Gruzji. Ponadto posługują się kilkoma niezrozumiałymi dla siebie wzajemnie dialektami (kurmandżi w Turcji i Syrii, zaza w Turcji, sorani i gorani w Iraku, palewani w Iranie i wschodnim Iraku i inne). Większość z nich wyznaje islam sunnicki szkoły sza’fickiej, część Kurdów irańskich szyizm, mniejsze grupy to wyznawcy alewizmu, jezydyzmu, chrześcijaństwa. Zasadniczo Kurdowie mają świadomość swej odrębności od Arabów, Persów i Turków, jednakże ich autoidentyfikacja determinowana jest często na podstawie tożsamości plemiennej, idącej również w parze z przynależnością do określonego mistycznego bractwa sufickiego (fakt o największej politycznej doniosłości w Iraku). Wewnętrzne zróżnicowanie „na starcie” znacznie utrudnia nam zatem postrzeganie Kurdów jako pewnej całości. Rzecz staje się coraz bardziej kłopotliwa, gdy przyjrzymy się politycznemu ruchowi kurdyjskiemu jako takiemu.
         Jak już wspomniałem, współczesny Bliski Wschód stanowi obszar krwawych konfliktów oraz znajduje się w momencie dynamicznego i trudnego do przewidzenia procesu formowania się nowego porządku. Ten dotychczas funkcjonujący stworzony został po I wojnie światowej i uległ umocnieniu w czasie trwania zimnej wojny. W całej tej zawierusze Kurdowie realizują dwa polityczne projekty, których celem w jednym przypadku jest utworzenie własnej państwowości, w drugim natomiast ustanowienie porządku postpaństwowego inspirowanego zachodnią myślą anarchistyczną. Pierwszy z nich to Regionalny Rząd Kurdystanu, a więc kurdyjska autonomia w północnym Iraku, która dynamicznie rozwinęła się po amerykańskiej interwencji z 2003 r. i obaleniu Saddama Husajna. Drugi zaś to Demokratyczny Federalny System Północnej Syrii, potocznie zwany z kurdyjska Rożawą, a więc „Kurdystanem Zachodnim”.
         W przypadku pierwszego z tych kurdyjskich bytów politycznych mamy do czynienia z autonomią, która najbliższa jest tradycyjnemu rozumieniu państwa narodowego. Jej wewnętrzna specyfika kształtuje się poprzez trwającą od kilkudziesięciu lat rywalizację pomiędzy Demokratyczną Partią Kurdystanu (KDP) kierowaną przez obecnego prezydenta Masuda Barzaniego oraz Patriotyczną Unią Kurdystanu (PUK), na czele której stoi były prezydent Iraku Dżalal Talabani. Pierwsza z tych partii definiuje się jako konserwatywno-narodowa, druga zaś jest socjaldemokracją należącą do Międzynarodówki Socjalistycznej. Oba ugrupowania jednakże de facto stanowią ubrane w nowoczesne polityczne szaty emanacje plemion Barzani i Talabani, które z kolei należą do dwóch różnych bractw sufickich (odpowiednio Nakszbandijja i Kadirijja). Jak zatem widać, polityka kurdyjska w północnym Iraku zawiera w sobie silny komponent układów o z gruntu tradycyjnym, przednowoczesnym charakterze.
         Drugi z ruchów kurdyjskich, o jakich tutaj mowa, a więc Rożawa, wyłonił się w północnej Syrii w trakcie trwającej od 2011 r. wojny domowej. Ten byt polityczny inspirowany jest myślą Abdullaha Öcalana – wieloletniego lidera PKK, od 1999 r. odbywającego wyrok dożywocia w więzieniu na tureckiej wyspie İmralı. Niegdyś radykalny student Uniwersytetu Ankarskiego, potem twórca marksistowsko-leninowskiej PKK, walczącej pod hasłami antykolonialnego komunizmu narodowego, Öcalan osadzony w więzieniu zwrócił się ku myśli radykalnego amerykańskiego teoretyka anarchizmu Murraya Bookchina. Przywódca PKK stworzył na jej podstawie koncepcję „demokratycznego konfederalizmu”, w ramach której postuluje się radykalne ograniczenie władzy państwa (jeśli nie jego całkowite zniesienie), przekazanie władzy w ręce lokalnych rad, zniesienie wszelkich form dominacji człowieka nad człowiekiem oraz szereg rozwiązań o charakterze proekologicznym i antykapitalistycznym. Kurdyjska autonomia w Syrii, rządzona przez powiązaną ideowo z PKK Partię Unii Demokratycznej, stanowi zatem polityczne laboratorium dla realizacji radykalnego projektu.
Dodatkowo biorąc pod uwagę, że w Turcji – państwie, gdzie żyje najwięcej Kurdów, obok prowadzącej od 1984 r. zbrojną walkę PKK działa powiązana z nią ideowo i personalnie Demokratyczna Partia Ludów (Halkların Demokratik Partisi – HDP), a znaczący odsetek ludności kurdyjskiej popiera wywodzącą się z tradycji politycznego islamu rządzącą Partię Sprawiedliwości i Rozwoju (Adalet ve Kalkınma Partisi – AKP), obraz polityki kurdyjskiej zaczyna nam się jawić jako jeszcze bardziej skomplikowany. Z jednej strony mamy do czynienia ze zbrojną walką o nowe społeczeństwo (PKK), z drugiej – chęć jego zbudowania poprzez działania w ramach instytucjonalnych, przewidzianych przez państwo tureckie (HDP), z innej zaś – widzimy konserwatywnych i religijnych Kurdów, dla których identyfikacja etniczna ma znaczenie drugoplanowe, a oferta ideologiczna w postaci muzułmańskiego konserwatyzmu tureckiej partii władzy stanowi najbardziej atrakcyjne rozwiązanie. Wszystko to w połączeniu z dynamicznie rozwijającą się sytuacją polityczną zarówno w Turcji, jak i na całym Bliskim Wschodzie czyni polityczną walkę Kurdów niezwykle ostrą. Walka toczy się przede wszystkim pomiędzy samymi Kurdami. Ci z kolei stawiają czoła agresywnemu fanatyzmowi bojowników Państwa Islamskiego (walkę tę toczą zarówno Kurdowie syryjscy, jak i iraccy).
[…]

Rozdział 9: Rewolucja w Rożawie

[…]
Autonomia demokratyczna Rożawy
Jeszcze przed rokiem 2011, kiedy PYD działało w ukryciu, partia zaczęła rozwijać lokalne rady na wzór tureckich, koncentrując się głównie na mediacji konfliktów i sądownictwie naprawczym (restorative justice). Według wypowiedzi Saliha Muslima podczas konferencji UE w Brukseli w grudniu 2012 roku, gdy tylko wybuchło powstanie, „wszędzie wyrosły lokalne rady. Stworzone pod parasolem demokratycznego konfederalizmu były aktywne już od 2007 roku jako równoległa struktura wobec rządowej, organizując sądownictwo i mediacje konfliktów. Wraz z upadkiem państwa wyszły bezpośrednio do ludzi. Od lata 2011 roku zaczęły się odbywać wybory do tych rad w różnych miastach i miasteczkach w Zachodnim Kurdystanie i na syryjskich obszarach zamieszkanych przez Kurdów. Na przykład w Aleppo, największym mieście w Syrii, Kurdowie głosowali na swoich w 35 obwodach w różnych okręgach”617.
Salih Muslim rozpatruje rady lokalne jako część struktury, która mogłaby ostatecznie zastąpić represyjne państwo i jego organy za pośrednictwem administracji samorządowych w całej Syrii nie tylko w trzech wyzwolonych kantonach Rożawy: „Nazywamy to Radą Ludową Zachodniego Kurdystanu. Jest wszędzie i obejmuje chroniące ludzi Komitety Samoobrony, także w wioskach. Mam na myśli to, że ludzie sami się zorganizowali i stworzyli Ludowe Jednostki Samoobrony. Są to grupy zbrojne ochraniające społeczeństwo. Do zaspokajania codziennych potrzeb i pracy w gminach i miastach mamy własne komitety, więc nie potrzebujemy organów centralnych lub rządu. Wszędzie, w każdym miejscu, mamy coś w rodzaju samostanowiącego samorządu – do tej pory radziły sobie doskonale. Myślę, że gdybyśmy mogli zorganizować podobny system w całej Syrii, sytuacja kraju byłaby inna”618.
Rady powoływane w wyniku wyborów są administracyjnym ramieniem Rożawy – odmawiają użycia słowa „rząd” – podczas gdy TEV-DEM wprowadza w regionie w życie ideę demokratycznej autonomii i samoorganizacji gospodarczej na poziomie lokalnym i bezpośrednim. TEV-DEM łączy w sobie wszystkie grupy etniczne i religijne (według kwot), organizacje społeczeństwa obywatelskiego i partie polityczne. Swoich reprezentantów ma tam wiele partii, choć przywództwo ideologiczne wyraźnie należy do YPG. Grupy robocze i zgromadzenia TEV-DEM skupiają się na takich obszarach jak gospodarka, edukacja, ochrona środowiska, sprawy kobiet, obrona i wiele innych.
Zdaniem dziennikarza Jorisa Leverinka „TEV-DEM może być jednym z wyróżniających się, głównych powodów tego, że rewolucję w Rożawie pożarły destrukcyjne konflikty wewnętrzne, których doświadcza tak wiele innych grup opozycyjnych, a które ujawniły się podczas arabskiej wiosny... TEV-DEM miało wiele trudności w wyjaśnianiu swoich celów uciskanym i zepchniętym na margines mieszkańcom Rożawy. TEV-DEM wyznaje cztery główne przekonania: rewolucja musi być inicjatywą oddolną, musi mieć charakter społeczny, kulturalny, edukacyjny, a także polityczny, powinna być wymierzona przeciw państwu, władzy i zwierzchnictwu oraz to lud powinien mieć decydujący głos we wszystkich procesach decyzyjnych”619.
Po wyzwoleniu Kobani samorządy lokalne bez większych zakłóceń przejęły władzę także w innych kurdyjskich miastach. Wyjątkiem było Derik, gdzie znajdują się złoża ropy. Wybuchły tam walki: „Około 30 syryjskich żołnierzy zaszyło się w głównej siedzibie wojska. Strzelanina trwała kilka godzin. W wąskich uliczkach wybrzmiewało echo wystrzałów AK-47. Mieszkańcy obserwowali nasilającą się strzelaninę z trwogą, oklaskując każdego kurdyjskiego bojownika, do czasu gdy pierwsze pociski dosięgły domów cywili. YPG zaczęło przeczesywać ulice i ustanawiać punkty kontroli ruchu... Kurdyjscy bojownicy w końcu sprowadzili broń ciężką, w tym RPG [granatniki] i ciężki karabin maszynowy. Żołnierze poddali się. Siły kurdyjskie kontrolują obecnie kilka pól naftowych wokół miasta”620.
PYD utworzyło wszystkie trzy kantony Rożawy do końca 2012 roku. Zauważając, że decyzje rad są zbyt odległe od realiów życia sąsiedzkiego, ustanowili wspólnoty będące podstawową jednostką decyzyjną i administracyjną. Delegacja naukowców odwiedziła kanton Cizire w grudniu 2014 roku, aby zobaczyć na własne oczy, na ile jest on demokratyczny621. Współprzewodnicząca Çinar Salih opowiedziała im o ich systemie samorządności:
„Nasz system opiera się na wspólnotach, składających się z sąsiedztw liczących po 300 mieszkańców. Wspólnoty posiadają współprzewodniczących [jednego mężczyznę i jedną kobietę], formuła współprzewodniczących działa na wszystkich poziomach, od administracji wspólnoty po administrację kantonu. W każdej wspólnocie jest pięć lub sześć różnych komitetów. Wspólnoty pracują dwukierunkowo. Po pierwsze rozwiązują problemy, na przykład techniczne i społeczne, szybko i w ich fazie początkowej. Niektóre sprawy można załatwić w ciągu pięciu minut, ale jeśli chciałbyś to zrobić za pośrednictwem państwa, ugrzęzłyby w biurokracji. Tak więc my możemy rozwiązywać problemy szybko. Po drugie jest jeszcze perspektywa polityczna. Jeśli mówimy o prawdziwej demokracji, decyzje nie mogą być dokonywane z góry na dół, muszą być podejmowane na dole i iść w górę. Mamy rady okręgów i rady komunalne aż po rady kantonów. Obowiązuje zasada «niewiele problemów, wiele rozwiązań». Aby władze nie zawisły w powietrzu, my staramy się wypełnić dolny poziom”622.
Osiemnaście wspólnot tworzy jeden okręg. Wszyscy współprzewodniczący należą do ludowej rady okręgu, której członkowie pochodzą również z wyborów bezpośrednich. Rada okręgu decyduje w sprawach takich jak wywóz śmieci, dystrybucja oleju opałowego, własność gruntów i przedsiębiorstw spółdzielczych. Podczas gdy we wszystkich wspomnianych wyżej wspólnotach i radach jest co najmniej 40 procent kobiet, PYD – w swej determinacji, by zrewolucjonizować tradycyjne relacje między płciami – ustanowiło też równoległe i autonomiczne rady kobiet na każdym z poziomów, w tym TEV-DEM. Wyznaczają one politykę w sprawach w sposób szczególny dotyczących kobiet, w tym w zakresie przymusowych małżeństw, zabójstw honorowych, poligamii, przemocy seksualnej i dyskryminacji. Ponieważ przemoc domowa w dalszym ciągu stanowi problem, rady kobiet stworzyły również system schronisk. W przypadku niezgody w kwestiach dotyczących spraw kobiet rady te mają prawo uchylić decyzje rad mieszanych623.
Aby ludzie byli w stanie wprowadzać tego rodzaju samorządność, muszą nauczyć się myśleć w sposób polityczny. „Autonomia demokratyczna to sprawa długofalowa” – mówi Salih Muslim. „Chodzi o to, aby ludzie zrozumieli swoje prawa i wprowadzali je w życie. Aby społeczeństwo stało się politycznie świadome, co jest podstawą budowania autonomii demokratycznej, trzeba je edukować dwadzieścia cztery godziny na dobę, uczyć je dyskutować, kolektywnie podejmować decyzje. Muszą odrzucić przekonanie, że należy czekać na przybycie jakiegoś lidera, który powie ludziom, co mają robić, a zamiast tego nauczyć ich stanowić o sobie jako zbiorowość”624.
Socjolożka Nazan Üstündağ podkreśla, że choć Rożawa dąży do całkowitego braku rządu, to jest obecnie w stanie wojny, czyli w okresie przejściowym, i jeszcze tego nie osiągnęła: „W wyniku wojny, embarga oraz obowiązku utrzymywania relacji dyplomatycznych na arenie międzynarodowej, jak również konieczności zaprezentowania własnej ludności kantonów jako rozwijających się systemów, władze kantonów często muszą odgrywać państwowość. Gromadzą informacje, przemawiają w imieniu ludu, przejmują gospodarkę Rożawy oraz pragną stworzyć systemy edukacji i opieki zdrowotnej”.
Nazywa Rożawę „ruchem znajdującym się w dialektyce państwowości i społeczeństwa” i twierdzi, że TEV-DEM, lokalne ludowe oddziały milicyjne i asayish (lokalna policja składająca się głównie z kobiet) odegrają kluczową rolę w zapobieganiu powstania struktur państwa w przyszłości. Ponieważ funkcje na kształt państwowych muszą być pełnione, a w Syrii nie ma działającego państwa, wiemy, co może się zdarzyć, ponieważ działo się to już w przeszłości:
„Uzbrojeni wojownicy, poligamiczni wodzowie, którzy mają nieporównywalnie duży dostęp do zasobów, oraz prorocy obiecujący dobre życie zawsze nosili w sobie potencjał stania się figurami rządzącymi, przejmując funkcje w zakresie produkcji, reprodukcji i ochrony od zbiorowości. Bojownicy przeciwko ISIS, funkcjonariusze kantonów kierujący dyplomacją i przepisami oraz kadra polityczna uosabiająca etykę rewolucyjną zaskakująco przypominają wojowników, wodzów i proroków”.
Wywiady z członkami TEV-DEM przekonały ją, że w przypadku spontanicznego rozwoju relacji na kształt państwowych postrzegają siebie świadomie jako pierwszą linię obrony: „relacje między władzami kantonów oraz zgromadzeniami pomyślane są nie jako reprezentacja, ale w kategoriach samoobrony. Innymi słowy, głównym celem nie jest osiągnięcie reprezentacji zgromadzeń w rządzie, choć jest to jeden z możliwych przypadków. To raczej zgromadzenia, akademie i wspólnoty są narzędziem, za pomocą których społeczności lokalne zachowają swoją autonomię wobec władz kantonów i będą mogły odwołać tych ostatnich w przypadku próby powołania państwowości, i ostatecznie przejmą ich funkcje, udowadniając, że są one zbędne”625.
Społeczeństwo jest bardzo młode, ma dopiero kilka lat i jest nadal w fazie testów. Czas pokaże, jak to napięcie się rozejdzie.

Demokratyczna gospodarka
Ponieważ kantony Rożawy są osaczone ze wszystkich stron, ich ludność musiała stać się gospodarczo samowystarczalna w szaleńczym tempie, mimo że 70 procent jej zasobów przeznaczane jest na działania wojenne. Ludzie wiedzieli, jak wytwarzać żywność. Jednakże zdobycie benzyny i energii elektrycznej stanowiło ogromny problem, podobnie jak broni. Mieli niedobory w wielu zakresach, choć do grudnia 2013 roku, kiedy to odwiedziła ich delegacja naukowców, zdążyli już pójść naprzód w kierunku utworzenia czegoś, co jeden z ich doradców ekonomicznych nazywa „gospodarką wspólnotową”. Janet Biehl opisuje ją następująco:
„«Jeśli mamy dostęp tylko do jednego chleba, wszyscy dostaną po kawałku» – powiedział nam doradca. Odwiedziliśmy akademię ekonomiczną oraz spółdzielnie gospodarcze: szwalnię w Derik produkującą mundury dla sił obronnych, szklarnię spółdzielczą uprawiającą ogórki i pomidory, spółdzielnię mleczarską w Rmelan, gdzie budowano nowy budynek. Kurdyjskie ziemie są najbardziej płodnymi w całej Syrii, to źródło obfitych zbiorów pszenicy, ale reżim Baas celowo utrzymywał obszar w stanie przedprzemysłowym i traktował go jedynie jako rezerwuar surowców, a nie teren ich przetwarzania. Dlatego była uprawiana pszenica, ale nie mielono jej na mąkę. Odwiedziliśmy jeden z młynów, nowo powstały po rewolucji, wybudowany prowizorycznie z lokalnych materiałów. Obecnie dostarcza do Cizire mąkę na chleb, dzięki czemu mieszkańcy otrzymują go codziennie”626.
Tego miesiąca, kiedy delegacja odwiedziła Cizire, turecki dziennikarz przeprowadził wywiad z drem Amaadem Yousefem, ministrem gospodarki w Afrin, najmniejszym spośród trzech kantonów, odciętym od pozostałych i będącym niegdyś niemal całkowicie rolniczym. Dumnie wymienił listę osiągnięć, tego, co udało im się zbudować w półtora roku praktycznie bez jakiejkolwiek pomocy z zewnątrz:
„W tej chwili w Afrin działa 50 fabryk mydła, 20 fabryk oliwy z oliwek, 250 zakładów przetwórstwa oliwek, 70 zakładów produkcji materiałów budowlanych, 400 warsztatów włókienniczych, osiem fabryk obuwia, pięć fabryk produkujących nylon, 15 zakładów obróbki marmuru. Zbudowano dwa młyny i dwa hotele. Jesteśmy pierwszym i jedynym producentem mydła w Syrii. Pracujemy nad rozwojem handlu produktami mlecznymi, owocami i innymi produktami spożywczymi. Wszystko to organizujemy we wsiach, aby ludzie mogli do nich powrócić. Została wzniesiona kolejna tama, aby móc dostarczać wodę pitną. Stworzyliśmy markę «wyprodukowane w Afrin». Zabroniliśmy zakładania kolejnych fabryk przetwórstwa oliwy z powodów ekologicznych. Zabroniliśmy również zakładania zakładów obróbki cieplnej ołowiu w celu ochrony zdrowia ludzkiego”.
Afrin przed 2016 rokiem było blokowane przez trzy lata, odcięte przez Turcję z jednej strony, otoczone przez Dżabhat an-Nusrę i inne grupy dżihadystyczne z drugiej. 3 lutego demokratyczne ciała samorządowe kantonu wysłały pilny apel do ONZ, USA i UE:
„Od trzech lat kanton Afrin jest oblężony podwójnie. Z jednej strony jesteśmy atakowani przez grupy zbrojne na wschodzie i południu, które blokują drogi i wjazd pomocy humanitarnej oraz medycznej do kantonu, utrudniają ruch cywilów z i do kantonu, dopuszczają się porwań. Z drugiej strony rząd turecki wciąż utrzymuje solidnie zamkniętą granicę od północy i zachodu, wzmacniając oblężenie, pomimo że obszary demokratycznego samostanowienia stanowią największą część po obu stronach granicy syryjsko-tureckiej i są terenem najbezpieczniejszym na całej linii granicznej...
Oblężenie wywiera na Afrin ogromne piętno, a utrata żywności, leków, mleka dla niemowląt i innych produktów naraża życie setek tysięcy ludzi na niebezpieczeństwo oraz pogarsza ich cierpienie. Kanton przyjął dziesiątki tysięcy przesiedlonych rodzin z różnych obszarów Syrii i otwiera swoje podwoje dla wszystkich Syryjczyków z różnych grup etnicznych i wyznaniowych uciekających przed wojną oraz zapewnia im schronienie. Stało się to dodatkowym obciążeniem dla kantonu z powodu ograniczeń, niedogodności życia codziennego, braku możliwości zaspokojenia podstawowych i pilnych potrzeb życiowych przez niedostatek żywności i lekarstw oraz trudności w ich zdobyciu z powodu oblężenia. Wszystko to zapowiada katastrofę humanitarną, którą nasili całkowity brak obecności organizacji międzynarodowych oraz niedocieranie do nas pomocy wysyłanej przez podmioty międzynarodowe. Ponadto istnieje ryzyko rozprzestrzeniania się chorób zakaźnych oraz epidemii (np. cholery, świńskiej grypy A/H1N1, leiszmaniozy) w wyniku braku niezbędnych leków i szczepionek. W świetle znaczącego wpływu, jaki mają Stany Zjednoczone, a także ich roli w powstaniu kryzysu syryjskiego oraz biorąc pod uwagę pozytywną i skuteczną rolę amerykańskiej administracji w znalezieniu pokojowego i demokratycznego rozwiązania dla kryzysu syryjskiego, apelujemy o natychmiastową i pilną interwencję pomocową w zniesieniu oblężenia kantonu Afrin...”627.
Samorządy zrobiły, co mogły, aby poradzić sobie z wymienionymi brakami. Na początku oblężenia, zimą 2013 roku, cena mąki w Afrin wzrosła z 3000 do 60 000 funtów syryjskich za worek, czyniąc ją niedostępną dla wielu ludzi. Kadra zarządzająca kantonem ustanowiła zasadę, że mąka sprzedawana drożej niż za 4100 funtów zostanie skonfiskowana. Następnie postanowiła, że kanton powinien zbudować dwa kolejne młyny i wstrzymać eksport mąki. Cena spadła do 3500 funtów628.
To ilustruje wizję YPG tego, jak należy budować gospodarkę wspólnotową – spółdzielczą. Przewiduje ona tworzenie małych zdecentralizowanych spółdzielni społecznych, nie zaś czegoś przypominającego scentralizowane gospodarki, takie jak podczas zimnej wojny w Europie Wschodniej, kiedy wszystko było w rękach państwa. Dr Dara Kurdaxi, ekonomistka i członkini komisji ds. ożywienia gospodarki i rozwoju w Afrin, wyjaśniła, co to oznacza w chwili obecnej:
„Przemysł naftowy, na przykład, jest pod kontrolą rad, a zarządza nim komitet robotniczy. Rafinerie produkują tanią benzynę dla spółdzielni i dla członków autonomicznego rządu. Znaczna część ziemi, która została uprzednio pod rządami Al-Asada znacjonalizowana w ramach antykurdyjskiej polityki, jest obecnie zarządzana przez wolną Rożawę za pośrednictwem spółdzielni rolniczych. Komisje lekarskie pracują na rzecz utworzenia bezpłatnego systemu opieki zdrowotnej”. Skontrastowała tę strategię także z gospodarką KRG w Iraku: „gdzie sprzeczności społeczne pomiędzy systemem klient–państwo... a społecznie poszkodowanymi stają się coraz bardziej wyraźne”.
Podziela pogląd klasycznej marksistowskiej krytyki kapitalizmu: „Sztuczne tworzenie przez przedsiębiorstwa potrzeb w poszukiwaniu nowych rynków zbytu, bezgraniczne pragnienie coraz większych zysków sprawia, że przepaść między bogatymi a biednymi staje się coraz większa, rozszerza obóz tych, którzy żyją na granicy ubóstwa, umierają z głodu. Taka polityka gospodarcza nie jest dłużej do przyjęcia dla ludzkości. Najważniejszym zadaniem socjalistycznej polityki staje się zatem wdrożenie alternatywnej polityki gospodarczej, opartej nie na zysku, lecz na bardziej sprawiedliwej redystrybucji bogactwa”629.
W związku z tym, że tak wiele zasobów Rożawy przeznaczanych musi być na cele wojenne, kantony nie były w stanie szybko posunąć się w kierunku demokratycznej, spółdzielczej i ekologicznej postaci rozwoju gospodarczego. Z tego powodu nie można powiedzieć z całkowitą pewnością, jaką formę przyjmie ten rozwój. Konferencja na temat gospodarki demokratycznej, która odbyła się w Van w Turcji w listopadzie 2014 roku, fascynująco obrazuje to połączenie myślenia wizjonerskiego i praktycznego zarazem. Potrzeby kobiet są zintegrowane z programem gospodarczym w każdym względzie, powstała także oddzielna sekcja „Kobiety”, która w rzeczywistości jest fragmentem otwierającym dokument będący spisem decyzji podjętych na konferencji. Oto trzy z nich (pełen tekst dostępny w aneksie 2):
1. Kapitalistyczna nowoczesność charakteryzująca się męską (maskulinistyczną) dominacją formuje sferę gospodarczą tak, aby uczynić kobiety niewidocznymi. Musi to zostać zastąpione przez alternatywne idee oraz walkę o zmianę języka.
2. Musi zostać przeprowadzona kampania w celu przeciwdziałania rządowej polityce społecznej, stawiającej kobiety w pozycji, w której wymaga się od nich dbania o osoby niepełnosprawne, osoby starsze i dzieci w formie nieodpłatnej i nieudokumentowanej pracy niedającej zabezpieczenia społecznego. Ta walka musi zostać podjęta na podstawie umów międzynarodowych.
3. Kobiety muszą mieć dostęp do uczestniczenia we wszystkich procesach decyzyjnych dotyczących lokalnych zasobów. Przestrzeń miejska musi być zaplanowana tak, aby ułatwić życie kobiet, niepełnosprawnych i dzieci. Nie tylko parki, lecz także wszelkie inne przestrzenie publiczne muszą być przekształcone w zgodzie z perspektywą kobiet, a idea miast zorientowanych na kobiety musi zostać szybko wprowadzona w życie630.
W stopniu, w jakim jest to możliwe na miarę niedużej gospodarki objętej nieustannym embargiem ze wszystkich otaczających stron, Rożawa zbliża się do realizacji tych zasad. Rady kobiet w Rożawie rozpoczęły od założenia schronisk dla maltretowanych kobiet, w których te mogłyby być bezpieczne, mogłyby się uczyć tego, jak stać się samowystarczalne gospodarczo, uzyskując umiejętności niezbędne do pracy zarobkowej. Od miejsc pracy, w których zatrudnia się kobiety, wymaga się obecnie założenia żłobków dla niemowląt i małych dzieci. Kobiety mają prawo do trzymiesięcznych urlopów macierzyńskich oraz dwóch godzin wolnych od pracy, aby mogły opiekować się niemowlętami i dziećmi. Ponadto w obozach dla uchodźców w Rożawie zorganizowano warsztaty szycia dla kobiet, aby mogły dorabiać631.
Potrzeby ekonomiczne kobiet postawiono w centrum planowania gospodarczego, ich potrzeby w zakresie wymiaru sprawiedliwości i obrony przed przemocą – również. Asayish, lokalna policja składająca się przede wszystkim z kobiet, jest postrzegana jako główny sposób zarządzania potrzebą pokoju i sprawiedliwości we wspólnocie. Jednym z jej głównych zadań – określonych w ramach samoobrony – ma być radzenie sobie z przypadkami przemocy wobec kobiet, włączając w to małżeństwa dzieci i poligamię, obie nielegalne. Asayish działa na podstawie wpływających skarg, z których większość pochodzi od gospodyń domowych. Jedna z członkiń Asayish z kantonu Cizire mówi: „Z chwilą otrzymania skargi rozpoczyna się dochodzenie w sprawie podejrzanego mężczyzny oraz proces komunikacji jeden do jednego, który wspiera poszkodowaną kobietę”632.
Członkinie Asayish przechodzą szkolenia przede wszystkim ideologiczne. Nazan Üstündağ tak je opisała: „Obejmują takie tematy jak historia kobiet i wyzwolenia, Bliskiego Wschodu, Kurdystanu, państwa, prawdy i dyplomacji. Nie są to w żadnym wypadku lekcje teoretyczne, ale praktyczne i obejmują także wprowadzenie do życia na łonie natury i w niedostatku, podczas którego studentki uczą się przeżyć w terenie bez energii elektrycznej i żywności. Kolejną ważną część lekcji stanowią autorefleksja i samokrytyka: ludzie są zaproszeni, aby wspólnie kontemplować swoje pragnienia władzy, zemsty, konformizmu. Gdy członkowie asayish rozpoczynają pracę, oczekuje się od nich działania zgodnego z etyką równości i nieczynienia siebie zbyt obecnymi w życiu społeczności. Było wiele przypadków, w których w wyniku złożonych skarg niektórzy członkowie asayish zostali ukarani. Kara polega na nakazie dalszej edukacji...”633.
Kobiety z kurdyjskiej młodzieżówki – Patriotycznego Ruchu Młodzieży Rewolucyjnej  - Kobiet (YDG-K), żeńskiego skrzydła Patriotycznego Ruchu Młodzieży Rewolucyjnej (YDG-H), który prowadzi walki w miastach południowo-wschodniej Turcji – mają swoją własną, nieco bardziej konfrontacyjną metodę radzenia sobie z przemocą wobec kobiet. Kurdyjska agencja prasowa kobiet JINHA informowała we wrześniu 2015 roku:
„Mąż C.A. o inicjałach I.A. znęcał się nad nią fizycznie i psychicznie przez cztery lata. C.A. zgłosiła się do YDG-K. Aby przerwać praktyki męża, kobiety z YDG-K ostrzegły go kilka razy. Następnie biły go do momentu, aż obiecał, że nigdy już nie będzie się znęcał nad żoną. Członkinie YDG-K wezwały wszystkie kobiety cierpiące z powodu przemocy, aby się do nich zgłaszały, zaznaczając, że bez tego trudno im udzielić pomocy poszkodowanym”634.

PYD i jego krytycy
Radykalna i ewolucyjna wizja zmian społecznych w Rożawie jest skazana na Bliskim Wschodzie na uznanie jej za zagrożenie przez konserwatystów, w tym KDP Barzaniego w Iraku, syryjskich i kurdyjskich islamistów, nacjonalistów i oczywiście przez Turcję. Dopóki nikt na arenie międzynarodowej nie zwracał uwagi na istnienie Kurdów z Rożawy, wojna z nimi była przede wszystkim starciem militarnym i przy tureckim wsparciu do jej prowadzenia mogły zostać skierowane ISIS czy Dżabhat an-Nusra. Lecz od czasu bitwy w Kobani rozgorzała wojna ideologiczna i polityczna kierowana przez Turcję przy wsparciu syryjskiej opozycji i jej zwolenników, a także przez Barzaniego i innych konserwatystów z irackiego Kurdystanu.
[…]
Te właśnie warunki wytworzyły problem uchodźców, wywołujący tyle niepokoju w Europie. Zamiast próbować przekupić Turcję, aby ta wstrzymała falę uchodźców, o wiele lepszym rozwiązaniem dla Europy i UE byłoby wywołanie nacisku na KRG i Turcję na otwarcie granic tak, aby kantony Rożawy mogły zacząć się odbudowywać, a ci, którzy teraz uważają, że lepsze życie mogą znaleźć tylko w Europie, zobaczyli, że mogą to zrobić tam, gdzie się znajdują.

Przypisy:
617. Salih Muslim za: Ahmet Hamdi Akkaya, Joost Jongerden, Democratic Confederalism as a Kurdish Spring: The PKK and the quest for radical democracy, w: The Kurdish Spring: Geopolitical Changes and the Kurds, red. Mohammad M.A. Ahmed i Michael M. Gunter, Mazda Publishers, Costa Mesa 2013, 174.
618. Akkaya, Jongerden, Democratic Confederalism, 2012.
619. Leverink, Revolution Behind Headlines, 2015.
620. Hiller, Quietly Consolidating, 2012.
621. Członkami delegacji byli: Oktay Ay – analityk/badacz z Istanbul Bogaziçi University, Turcja, Janet Biehl – pisarz niezależny z USA, Devris Cimen – dziennikarz z Kurdish Office for Public Affairs, Niemcy, Rebecca Coles – analityk/badacz z University of Nottingham, Wielka Brytania, Antonia Davidovic – wykładowca etnologii na University of Kiel, Niemcy, Dilar Dirik – doktorantka z Cambridge University, Wielka Brytania, Eirik Eiglad – redaktor z New Compass Press, Norwegia, David Graeber – profesor antropologii w London School of Economics, Wielka Brytania, Lokman Turgut – dziennikarz i analityk/badacz, Kurd-Akad, redaktor „StudiaKurdica journal”, Niemcy, Thomas Jeffrey Miley – wykładowca socjologii w Cambridge University, Wielka Brytania, Johanna Riha – doktorantka z Cambridge University, Wielka Brytania, Nazan Üstündağ – profesor socjologii z Istanbul Bogaziçi University, Turcja, Christian Zeller – profesor geografii ekonomicznej z University of Salzburg, Austria. [Julius Gavroche, Testimonials from a Revolution in Rojava, Autonomies, 19 stycznia 2015, http://autonomies.org/en/2015/01/testimonials-from-a-revolution-in-rojava/.]
622. Janet Biehl, Rojava's Communes and Councils, „New Compass”, 31 stycznia 2015, http://new-compass.net/articles/rojavas-communes-and-councils.
623. Biehl, Rojava's Communes, 2015.
624. Jonas Staal, A Revolution of Life–Interview with Saleh Muslim, TENK, 10 listopada 2014, http://tenk.cc/2014/11/a-revolution-of-life/.
625. NazanÜstündağ, Self-defense as a Revolutionary Practice in Rojava, or How to Unmake the State, „South Atlantic Quarterly”, styczeń 2016, http://saq.dukejournals.org/content/115/1/197.full.pdf+html.
626. Janet Biehl, My Impressions of Rojava, „Kurdish Question”, 15 grudnia 2014, http://www.kurdishquestion.com/kurdistan/west-kurdistan/my-impressions-of-rojava.html.
627. To the United Nations’General Secretariat, 3 lutego 2016, ANHA, Hawar News Agency, http://en.hawarnews.com/to-the-united-nations-general-secretariat/.
628. Yilmaz, Efrin Economy Minister, 2014.
629. Michael Knapp, Rojava–the formation of an economic alternative: Private property in theservice of all, Peace in Kurdistan, 6 lutego 2015, http://www.peaceinkurdistancampaign.com/2015/02/06/rojava-the-formation-of-aneconomic-alternative-private-property-in-the-service-of-all/
630. Yahya M. Madra, Democratic Economy Conference: An Introductory Note, „South Atlantic Quarterly”, styczeń 2016, http://saq.dukejournals.org/content/115/1/211.full.pdf+html.
631. Rojava: the women who wove a revolution, JINHA, 17 lipca 2015, http://jinha.com.tr/en/ALL-NEWS/content/view/26719.
632. Ruken Deri i Sosun Xane, Rojava women organize peacekeeping through self-defense, JIHNA, 25 czerwca 2015, http://jinha.com.tr/en/ALL-NEWS/content/view/25436 - 25 czerwca, 2015.
633.Üstündağ, Self-defense as a Revolutionary Practice, 2016.
634. YDG-K punishes man who abused wife, JINHA, 19 września 2015, http://www.jinha.com.tr/en/ALL-NEWS/content/view/31937





[1] Fragment wstępu Mateusza Chudziaka, redaktora merytorycznego, do książki Droga w nieznane Meredith Tax.
Copyright © 2016 Projekt: książki , Blogger