października 11, 2017

FRAGMENT KSIĄŻKI: Aktorki. Odkrycia

FRAGMENT KSIĄŻKI: Aktorki. Odkrycia

Ja się angażuję

Maja Ostaszewska

Włos na lokówce, spódnica w kwiaty, biała bluzka i bucik na koturnie. Karolina z Przystani Jana Hryniaka nie wyglądała efektownie. A jednak bił od niej blask.
U Lupy, w Lunatykach II według Brocha, Maja Ostaszewska grała Dziewczynę z Armii Zbawienia. Postać w zasadzie nienapisaną, oniryczną, zbudowaną z marzeń i snu. Realną, choć mgławicową, dotkliwą w swoim tragizmie i wzruszającą w poświęceniu.
Piękne, ufne, kasztanowe oczy i głos – niezwykły głos Mai Ostaszewskiej, w którym współbrzmią zdumienie, dziwna pretensja i – zaskakujący paradoks – ogromna namiętność.
Zachwyciło mnie w niej od razu to, co nieokreślone, co w jej postaciach bardziej wyczuwamy, niż potrafimy nazwać. Wyrazista obecność polegająca w gruncie rzeczy na bezszelestności, umiarkowaniu, wycofaniach czekających na wybuch.
Zaczynałem studia, Maja je skończyła. Spotkaliśmy się, pamiętam, na ulicy Gołębiej. Dla Mai to był chyba pierwszy duży wywiad, dla mnie jeden z pierwszych. Takie rozmowy mają znaczenie, zostają na zawsze.
Mówiliśmy o Krakowie, o teatrze, a zwłaszcza o Krystianie Lupie.
Maja powiedziała mi wtedy:
On mnie ukształtował niemal we wszystkim, jest moim mistrzem. Jestem jak biała karta. Marzę o tym, żeby zapisały ją różne litery, w rozmaitym wzornictwie.
Wywiad ukazał się parę tygodni później w „Dzienniku Polskim”. Nosił tytuł: Mój mistrz Lupa.
Kilka miesięcy po naszej rozmowie Maja Ostaszewska rozpoczęła w Warszawie próby do Bzika tropikalnego Stanisława Ignacego Witkiewicza w reżyserii debiutanta Grzegorza Jarzyny. Spektakl będzie przełomem, otworzy nową epokę w polskim teatrze.
Rok później, za rolę Karoliny w Przystani, otrzyma nagrodę za główną rolę kobiecą na Festiwalu Filmowym w Gdyni.
Tak rozpocznie się jedna z najciekawszych aktorskich kobiecych karier w tym kraju.

***

Na początku poprzedniej dekady Jacek Tabęcki pisał o tobie w „Filmie”: „Młode kobiety, które gra (którymi jest, których życiem żyje), są niewygodne do oglądania – uwierają, irytują, sprawiają ból albo przykrość. Nie można zwyczajnie gapić się na nie, wnikają w widza, nie sposób się od nich opędzić. Zmuszają do porównań: dlaczego ja nie jestem tak wrażliwy, tak dobry, dlaczego tak intensywnie nie reaguję. Są niewygodne jak każda osoba osamotniona wewnętrznie, ale potrzebująca dopełnienia psychicznego i fizycznego przez drugą osobę – mężczyznę, kobietę, dziecko. I stale przypominają, że za wszystko trzeba płacić, na przykład za bycie razem – kompromisami, rozmaitymi rezygnacjami, wiecznym niezadowoleniem z siebie. Bo cokolwiek by człowiek zrobił, i tak oczekiwania bohaterek Ostaszewskiej, choć zwyczajne, są jednocześnie zbyt wielkie”.
Pierwszy film i od razu główna nagroda aktorska na festiwalu w Gdyni. Rzadki przypadek. W Przystani Jana Hryniaka zagrałaś Karolinę, prowincjonalną, skromną świetliczankę z marzeniami. „Zrobiłem film, jaki sam chciałbym zobaczyć. Przy realizacji pracowali niemal wyłącznie moi rówieśnicy, ludzie, którym jeszcze zależy, i film był efektem zaangażowania nas wszystkich, naszej pasji. Historia jest współczesna, a właśnie takie interesują mnie i ludzi w moim wieku. Nie siliłem się na komercyjne kino akcji ani kino artystyczne. Zrealizowałem uczciwy film o tym, co mnie obchodzi”, mówił Jan Hryniak, trzydziestoletni wówczas absolwent architektury i łódzkiej Filmówki.
Ceremonia wręczenia nagród odbywała się w dniu premiery Lunatyków w Starym Teatrze w Krakowie. Oczywiście nie mogłam pojechać na festiwal, bo u Lupy grałam Dziewczynę z Armii Zbawienia. W przerwie premierowego spektaklu do garderoby przychodzi Grzesiek Jarzyna i mówi: „Majka, nie spadnij z krzesła. Właśnie się dowiedziałem, że dostałaś Lwy gdyńskie”. „Za debiut?”, zapytałam. „Nie, za główną rolę”. No i wtedy rzeczywiście z tego krzesła spadłam.
„Ujmuje szczerością, delikatną grą emocji”, komplementował cię w „Kinie” Maciej Maniewski. Ty z kolei opowiadałaś Magdzie Huzarskiej-Szumiec, że po kobietach fatalnych, takich jak choćby w Bziku tropikalnym, nagle grasz taką bidulę. I że chciałaś pokazać jak najprościej jej wzruszającą nieporadność, unikając przy tym sentymentalizmu.

Lubię tę Przystań. Mam same dobre wspomnienia: ciepły, ludzki film. Dla mnie właściwie pierwszy kontakt z kamerą, bo wprawdzie występowałam w realizowanych w Krakowie spektaklach Teatru Telewizji, ale nigdy wcześniej nie byłam na planie.

A Lista Schindlera?

Masz rację, pierwsza była Lista… To dopiero był szok. ­Ledwo co dostałam się do PWST i po miesiącu grałam u Spielberga. Od razu scena z Benem Kingsleyem, co prawda nie weszła do filmu, ale spotkanie z Kingsleyem, moim idolem z Gandhiego – to było coś niebywałego. Wtedy zresztą poczułam, że chciałabym grać też w filmach, bo wcześniej myślałam wyłącznie o teatrze.

I potem poszła cała seria: Patrzę na ciebie, Marysiu i Przemiany Łukasza Barczyka, z którym jakiś czas byłaś związana również prywatnie, oraz Prymas. Trzy lata z tysiąca Teresy Kotlarczyk.

Lato dziewięćdziesiątego dziewiątego roku było dla mnie bardzo filmowe. W lipcu grałam siostrę Leonię w Prymasie, w sierpniu Marysię. Za Patrzę na ciebie, Marysiu znowu dostałam nagrodę aktorską w Gdyni. Łukasz wspaniale z nami pracował, z dużą czujnością, mądrym budowaniem psychologii postaci. To jest bliska mi rola.

Potem zagrałaś między innymi prokurator Lidkę w Ile waży koń trojański Juliusza Machulskiego, Margetę w Janosiku. Prawdziwej historii Agnieszki Holland i Kasi Adamik, Szacką w Uwikłaniu Jacka Bromskiego, Ewę w filmie W imię… Małgorzaty Szumowskiej, Hannę Kuklińską w Jacku Strongu Władysława Pasikowskiego (Orzeł 2015 za najlepszą rolę kobiecą), Annę w Body/Ciało Szumowskiej (Orzeł 2016), Melanię w Paniach Dulskich Filipa Bajona, Olkę w dwóch częściach Pitbulla Patryka Vegi. Ważna była też na pewno rola Anny w Katyniu Andrzeja Wajdy.

To jeden z najważniejszych dla mnie filmów – nie tylko ze względu na spotkanie mistrza Wajdy, na którego filmach się wychowałam, ale również dlatego że dotyczył tematu zbrodni katyńskiej – mój pradziadek został zamordowany w Katyniu, a historia mojej prababci była niemal identyczna z losem mojej filmowej bohaterki. Pan Andrzej nie znał historii mojej rodziny, ale to była właśnie ta jego słynna, genialna intuicja. Słowem, było to dla mnie jedno z ważniejszych doświadczeń artystycznych i ludzkich.
Po Katyniu dostałam całą masę wojennych propozycji, mniejszych lub większych ról, nieraz nawet ciekawych, ale nie chciałam stać się etatową bohaterką wojenną. Zagrałam w Czasie honoru, w polsko-amerykańskich Dzieciach Ireny Sendlerowej, a wcześniej w Pianiście Romana Polańskiego. Ale czułam, że przez jakiś czas nie powinnam kojarzyć się z tematyką wojenną. Dzisiaj mogłabym wrócić do tych tematów. Ja w ogóle lubię się wymykać. Lubię przemiany, takie jak w Body/Ciało Szumowskiej. Anna to moja ukochana rola.

***

Podobno każda aktorka marzy o związku z operatorem filmowym. Twoim partnerem jest Michał Englert, operator znakomity.

Podobno, ale właściwie dlaczego? Przecież dobrych operatorów, tak jak marynarzy, nigdy nie ma w domu! Ale na serio – dzielimy tę samą pasję, rozumiemy, że czasem trzeba zniknąć na parę miesięcy, że nasza rodzina nigdy nie będzie zupełnie normalna.
Michał ma niezwykły talent znajdowania najwłaściwszej formy dla treści. Jego zdjęcia zawsze służą filmowi, nie „przykrywają” go, nie dominują. Choć znamy takie filmy, w których jego zdjęcia są najciekawszym elementem.

Z Małgośką Szumowską tworzą spójny świat. Pracowałam z tym duetem trzykrotnie, ale z samym Michałem nie spotkałam się w pracy nigdy.

Michał był mężem Małgośki, teraz jest jej najbliższym współpracownikiem, ty grasz w ich filmach. Wszyscy lubicie się i przyjaźnicie. Ludzie się dziwią.

Mnie się wydaje to dość naturalne – tyle mogę powiedzieć na ten temat. Wiem, że ludzie się temu dziwią, ale ludzie się dziwią zdecydowanie zbyt wielu rzeczom na świecie.

Michał jest bardzo błyskotliwy, oczytany, ma wyraziste poglądy na kino i sztukę. Dyskutujecie o waszych wyborach, doradzacie sobie nawzajem?

Rozmawiamy praktycznie o każdym projekcie, w który wchodzimy. Ja w ogóle jestem gadułą, bardzo lubię mówić o tym, co robię, więc dyskutujemy bardzo często. Oczywiście interesuje mnie zdanie Michała i odwrotnie, ale ostateczną decyzję zawsze podejmujemy samodzielnie. Oboje jesteśmy niezależni w myśleniu. Potrafimy się też pokłócić o sztukę. Filmowo częściej się zgadzamy, o teatr z reguły się kłócimy. No i jesteśmy rodzicami Franciszka i Janiny.

Jakie to doświadczenie?

Można powiedzieć, że nie spieszyłam się z macierzyństwem. Byłam dojrzałą, świadomą mamą, bo pierwsze dziecko urodziłam, kiedy miałam trzydzieści cztery lata, drugie – trzydzieści sześć, i za sobą szereg spektakli, filmów, różnych doświadczeń zawodowych. Jednym słowem, zdążyłam się wyszaleć. Dla mnie to był wspaniały czas, bardzo mi potrzebny. W pierwszej ciąży byłam, gdy kręciliśmy Katyń. Premiera odbyła się, kiedy mój synek miał miesiąc. Nawet się śmialiśmy z panem Andrzejem Wajdą, że Franciszek powinien pojawić się w napisach. Wzięłam też półrocznego Frania na Berlinale, to była jego pierwsza wyprawa za granicę. Pokaz Katynia odbył się poza konkursem. Przyszła do nas – czego nie uwzględniono w protokole – Angela Merkel, bardzo przejęta. Opowiedziała Andrzejowi Wajdzie, jak kiedyś przed laty małym chyba trabantem albo wartburgiem jechała całą noc do Gdańska na premierę Człowieka z żelaza. Wspaniałe przeżycie. Karmiłam wtedy synka piersią, w przerwach między wieczornymi wydarzeniami wpadałam do hotelu do dzidziusia, następnie szybko wkładałam elegancką sukienkę i wracałam na wielki festiwal. Było to trochę zabawne.
Przy córeczce Janusi szybciej wróciłam do pracy, ale z kolei dałam sobie prawo do pewnych żądań, czy to wobec producentów, czy reżyserów – informowałam z góry, że mogę wejść w jakiś projekt, ale tylko wówczas, jeśli będę mogła podróżować z dziećmi i mieć przerwy na karmienie.
Nie chcę powtarzać banałów, że macierzyństwo ustawiło moje priorytety, to oczywiste. Na pewno to najlepsza praca z ego, jakiej można doświadczyć. Żadna medytacja – a medytowałam dużo – nie dała mi tyle, ile na przykład zajmowanie się moją córeczką, która jest wcześniakiem. Kiedy była zupełnie maleńka, przez miesiąc mieszkałam z nią w szpitalu i przejęłam większość obowiązków pielęgniarskich. Prawie w ogóle nie spałam, ciągle czuwałam przy niej. To cudo, to maleństwo było zdane jedynie na mnie.
Będąc dziewczynką, kochałam elfy i Calineczkę, wierzyłam, że istnieją. Kiedy Janka się urodziła i ważyła półtora kilo­grama, tak właśnie wyglądała. Pielęgniarki na oddziale mówiły na nią „księżniczka”, ja ją nazywałam moją Calineczką.
Nie lubię słowa poświęcenie. Wolę powiedzieć, że oddaję się moim dzieciom, ale takie oddanie się im – przy bardzo egotycznym zawodzie, jakim jest aktorstwo – to znowu wielka nauka dystansu do siebie. Ja nie mogę sobie pozwolić na przykład na to, żeby wracać do domu w jakichś egzaltacjach, fochach czy łzach bohaterki, ponieważ muszę natychmiast załatwiać codzienne sprawy dzieci. Dzięki Frankowi i Janusi – bo chcę być z nimi – uważniej wybieram projekty. Nadal bardzo dużo pracuję, ale momenty, kiedy propozycji nie ma tak wiele, już mnie nie frustrują. Bo to cudowny czas dla rodziny. Choć faktem jest też, że będąc w pracy, która jest moją pasją, odpoczywam od obowiązków mamy.

W naszym pierwszym wywiadzie, tym sprzed dwudziestu lat, mówiłaś:

Mam szalony głód kina, pracy w filmie. O teatr jestem spokojna, mam co robić, wiem z kim i dlaczego. Film ciągle pozostaje dla mnie zagadką.

Coś się od tamtej pory zmieniło?

Apetyt został częściowo zaspokojony, ale ciągle chciałabym pokonywać kolejne szczeble. Po sukcesie Body/Ciało obawiałam się przez chwilę, że pewnie znowu będę zaszufladkowana. Dzwoni Patryk Vega i mówi: „Mam dla ciebie rolę w Pitbullu”. Aha, pomyślałam, znowu lekarka albo prokurator. „No to kogo zagram?”, zapytałam. „Bardzo seksowną blacharę”. Już dwukrotnie, w Nowych porządkach i Niebezpiecznych kobietach, zagrałam tę moją Olkę, dziewczynę z tatuażem komara na pośladku. Ten komar jest od… bzykania. W gangsterskim filmie byłam blacharą. I teraz mogę już wszystko.
Copyright © 2016 Projekt: książki , Blogger